W końcu przestał się trząść, wyjął garnek, napełnił śniegiem i postawił wśród węgli. W oczekiwaniu na gorącą wodę, odnalazł siekierę i ściął nią dwa kije na żerdzie, żeby powiesić koc do wyschnięcia.
Z nastaniem dnia siedział w gnieździe z badyli, ułożonym na palenisku, i popijał kawę z dużej porcelanowej filiżanki, którą trzymał w obu rękach. Kiedy smętne, szare światło rozjaśniło niebo, dopił kawę, zszedł ze swojej grzędy i zaczął rozgrzebywać patykiem popiół. Pół ranka grzebał w zgliszczach, aż umorusał się sadzą po kolana, ręce też miał całe czarne i twarz uwalaną tam, gdzie się podrapał albo złapał ze zdumienia. Nie znalazł ani jednej kości. Zupełnie jakby dziewczyna nigdy nie istniała. W końcu dał za wygraną. Odśnieżył resztę zapasów, zrobił sobie dwie kanapki z mortadela, kucnął w ciepłym miejscu wśród popiołów i zjadł, odciskając czarne palce na białym chlebie, a oczy miał ciemne, wielkie i puste.
Z tobołkiem z koca, pełnym zapasów, na ramieniu wyglądał jak obłąkany gnom, który brnie po zboczu przez zaśnieżony las. Co rusz upadał, ślizgał się, przeklinał. Do jaskini szedł bitą godzinę. Za drugim razem przyniósł siekierę, strzelbę i wiadro po smalcu pełne rozżarzonych węgli ze spalonego domu.
Żeby wejść do jaskini, trzeba się było czołgać, dlatego Ballard uwalał się cały z przodu czerwonym błotem od tego ciągłego wchodzenia i wychodzenia. W środku znajdowała się wielka pieczara z cienką smużką światła, która biegła na ukos z czerwonego glinianego podłoża do dziury w dachu, jak rozjarzony pień drzewa. Ballard za pomocą węgli rozdmuchał ogień ze źdźbeł suchej trawy, złożył lampę, zapalił, rozkopał resztki starego ogniska na środku jaskini pod otworem w suficie. Przywlókł tarcicę z wyższych partii obumarłych drzew ze zbocza góry i już wkrótce w jaskini buzował porządny ogień. Kiedy wrócił na dół po materac, z dziury w ziemi za jego plecami unosił się równomierny słup białego dymu.
Pogoda się nie zmieniała. Ballard regularnie schodził w śniegu z góry do swojego dawnego domu, żeby popatrzeć na chałupę i jej nowego mieszkańca. Chodził nocą, kładł się na brzegu i obserwował go przez okno w kuchni. Albo z dachu studni, skąd miał widok na dużą izbę, w której Greer siadywał przed piecem Ballarda z zadartymi do góry nogami w skarpetkach. Greer nosił okulary i coś czytał, bodajże katalogi nasion. Ballard przystawił celownik do piersi. Wymierzył nad uchem tamtego. Zagiął palec na zimnym łuku spustu. Paf – powiedział.
Ballard otrzepał śnieg z butów, oparł strzelbę o ścianę domu i zastukał do drzwi. Rozejrzał się. Kanapa leżała zasypana śniegiem, upstrzonym sadzą i kocimi śladami. Za domem stały wraki samochodów, a zza tylnej szyby jednego z nich patrzył na niego indyk.
Drzwi się otworzyły, stanął w nich śmieciarz w koszuli i szelkach.
Zachodź, Lester – zaprosił go.
Ballard wszedł, potoczył wzrokiem, na jego twarzy wykwitł porcelanowy uśmiech. Ale nie było na kogo patrzeć. Na fotelu samochodowym siedziała tylko młoda dziewczyna z dzieckiem na ręku, która po wejściu Ballarda wstała i wyszła do drugiej izby.
Chodź i ogrzej się, nim zamarzniesz na śmierć – powiedział śmieciarz i podszedł do pieca.
A gdzie reszta? – zapytał Ballard.
Pieruna – odparł śmieciarz – wszystkie wyniosły się w diabły.
Chyba twoja połowica nie uciekła?
E, gdzie tam. Pojechała w gości do siostry i do swoich. Wyniosły się wszyćkie w diabły, ostatnia mi się ostała. Jeszcze nam tu zostawiły dwa oseski.
Czego się tak nagle wyniosły?
A bo ja wiem? – powiedział śmieciarz. – Nadążysz to teraz za młodymi? Ciesz się, Lester, żeś się nigdy nie chajtnął. To jedna zgryzota i ból, a nagrody nijakiej. Człek tylko hoduje wrogów pod własnym dachem, a jak dorosną, to go jeszcze przeklną.
Ballard stanął plecami do piecyka.
Jakoś nigdy mi się to nie widziało – wyznał.
Boś nie w ciemię bity – pochwalił go śmieciarz.
Ballard zgodził się bez słów, kiwając głową.
Słyszałem, że ci się spaliła chałupa – powiedział śmieciarz.
Do cna – odparł Ballard. – W życiu nie widziałeś, żeby się tak hajcowało.
Od czego?
A bo to ja wiem? Zaczęło się na strychu. Pewno od iskier z komina.
Spałeś?
Yhy. Ledwo uciekłem.
Co powiedział Waldrop?
Nie wiem. Jeszcze go nie widziałem. Ale go nie szukam.
Ciesz się, żeś nie miał jak stary Parton, co sfajczył się we własnym łóżku.
Ballard odwrócił się i ogrzał sobie ręce na piecyku.
Znaleźli potem coś z niego? – zapytał.
Kiedy doszedł do wejścia jaskini, odpoczął i obejrzał się za siebie. Szedł po śladach, w których stała woda. Prowadziły na szczyt góry, ale nie schodziły. Później je zgubił i znalazł inne. Do wieczora podkradał się po lesie jak każdy myśliwy, a kiedy wrócił do jaskini tuż przed zmrokiem, miał zdrętwiałe stopy w przemakających butach, ale żadnej whisky nie znalazł ani nie natknął się na Kirby'ego.
Nazajutrz rano spotkał Greera. Rozpadało się. Przenikliwy, drobny, zimowy deszcz, który Ballard przeklął. Spuścił głowę, wsadził strzelbę pod pachę, zszedł na bok, żeby ustąpić Greerowi drogi, ale ten miał inne zamiary.
Serwus – przywitał się.
Serwus – odparł Ballard.
Ty jesteś Ballard, co nie?
Nie podniósł głowy. Patrzył na buty mężczyzny oblepione mokrymi liśćmi z zarośniętej przecinki. Nie, pomyłka – odparł i poszedł w swoją stronę.
Jak rany Boga, Lester, ucapili mnie – powiedział Kirby.
Ucapili cię?
Dali mi trzy lata w zawiasach.
Ballard rozejrzał się po niewielkiej izbie z linoleum na podłodze i tanimi meblami.
Ja pierdolę – zdenerwował się Ballard.
Skurwysyństwo, co nie? Nigdy nie myślałem, że mogą nasłać Murzynów.
Murzynów?
Nasłali Murzynów. Sprzedałem harę czarnym. I to trzy razy. Jeden siedział tutaj, w tym fotelu, co ty teraz siedzisz, i wyżłopał pół kwarty. Wypił, wstał, wyszedł i polazł do auta. Nie wiem, jak on to zrobił. Równie dobrze mógłby odjechać.
Wszystkich wyłapali. Zdybali nawet starą Brightową z hrabstwa Cocke, co to od mojego urodzenia na okrągło handlowała whisky.
Ballard wyciągnął głowę i splunął do puszki stojącej na podłodze.
Kurwy jedne – zaklął.
W życiu bym nie pomyślał, że naślą Murzynów – stwierdził Kirby.
Ballard stał pod drzwiami. Na podjeździe nie było żadnego samochodu. W błocie pod oknem widniał blady trapez żółtego światła. W środku mały debil łaził po podłodze na czworakach, a dziewczyna zwinięta na kanapie czytała pismo. Podniósł rękę i zastukał.
Kiedy drzwi się otworzyły, stał tam z niezdrowym uśmiechem, usta miał spieczone i zaciśnięte.
Sie masz – przywitał się.
Nie ma go – odparła dziewczyna.
Stała z wysuniętym biodrem w progu i patrzyła na niego z całkowitą obojętnością.
A kiedy będzie?
Nie wiem. Wziął mamę do kościoła. Nie wrócą przed pół do jedenastej, a może dopiero na jedenastą.
No tak – odparł Ballard.
Dziewczyna nie odezwała się.
Zimno, co?
Bo tak stoimy w otwartych drzwiach.
Nie zaprosisz mnie na chwilę do środka?
Zastanowiła się, ale w końcu otworzyła szerzej drzwi. Widać było namysł w jej oczach. Po chwili go jednak wpuściła, co tym bardziej świadczy o jej głupocie.
Wszedł przytupując, zabijając ręce.
Читать дальше