Biere – powiedział Ballard.
Coś jeszcze? – zapytała.
Nie wiem – wyznał Ballard, rzucając okiem na ladę.
A niepotrzebny jej stanik?
Nie. A nie znalazłyby się czerwone majtki?
Ballard dotarł do sklepu Foksa na wpół skostniały z zimna. Niebieskawy zmierzch zasnuł ogołocone lasy dookoła. Ballard podszedł od razu do piecyka i stanął przy zakurzonej szarej kozie, dzwoniąc zębami.
Chwycił mróz, co nie? – zagadnął Fox.
Ballard pokiwał głową.
W radiu mówili, że w nocy ma spaść do minus szesnastu.
Ballard nie był skory do pogaduszek. Obszedł sklep, wybrał puszki fasoli, parówek, wziął dwa bochenki chleba, wskazał na mortadelę w ladzie chłodniczej, poprosił ćwierć kilo, wziął też kwartę mleka, żółty ser, krakersy i pudełko ciastek. Fox podliczył wszystko w zeszycie, szacując znad okularów kolejno artykuły na ladzie. Ballard wziął zakupy pod pachę.
Co to za historia z tym chłopakiem, co go znaleźli wczoraj wieczorem? – zapytał Fox.
Ale jaka historia? – zdziwił się Ballard.
Rozpalił ogień na kominku, zgrabiałymi palcami rozwiązał zamarznięte sznurowadła i zzuł buty, waląc piętami w podłogę, dopóki nie spadły. Obejrzał sobie stopy. Białe plamy na bladożółtej skórze. Kiedy szedł do drugiej izby, ledwie czuł podłogę. Zupełnie jakby stąpał na kościach skokowych. Wyszedł na dwór boso, przyniósł do domu drabinę, wdrapał się po niej i zajrzał do dziewczyny. Zszedł ze strzelbą, oparł ją przy kominku. Dopiero wtedy otworzył zakupy, wyjął ubrania, powąchał, złożył z powrotem.
Otworzył puszkę fasolki i puszkę parówek, obie postawił na ogniu, a obok garnek z wodą na kawę. Resztę zakupów schował do szafy, usiadł na brzegu materaca i znów włożył buty. Z siekierą w ręce wyszedł na dwór w ciemną noc. Znów padał śnieg.
Przyciągnął drewno, aż cała izba zapełniła się jednym wielkim stosem starych pniaków i kawałków płotów z resztkami zwisającego zardzewiałego drutu. Znosił je jeszcze dobrze po zapadnięciu zmroku, rozpalił porządny ogień, usiadł przed kominkiem i zjadł kolację. Kiedy się najadł, zapalił lampę, zaniósł ją do drugiego pokoju i wszedł po drabinie. Rozległy się stłumione przekleństwa, odgłosy szamotaniny.
Zjechała po drabinie, a kiedy dotknęła stopami podłogi, zatrzymała się. Poluzował sznur, ale ona stała na podłodze, oparta o drabinę. Stała na palcach, nie chciała się zgiąć. Ballard zszedł po drabinie, rozwiązał sznur w pasie. Zaciągnął ją do drugiej izby i położył na palenisku. Wziął ją za rękę i próbował podnieść, ale całe ciało było jak z drewna.
Szlag by cię trafił, zamarznięta zdziro – sklął ją Ballard.
Dorzucił szczap do kominka.
Minęła północ, kiedy dziewczyna zwiotczała na tyle, że mógł ją rozebrać. Leżała nago na materacu, a blade piersi rozkwitały jej w tym świetle jak kwiaty z wosku. Zaczął ubierać ją w nowe ciuchy.
Usiadł, wyszczotkował jej włosy szczotką kupioną specjalnie dla niej w tanim sklepiku. Zdjął zakrętkę ze szminki i pomalował dziewczynie usta.
Układał ją w różnych pozach, wychodził na dwór i oglądał przez okno. Potem już tylko siedział i obmacywał jej ciało w nowym ubraniu. Rozbierał ją bardzo powoli, nie przestając do niej mówić. Następnie zdjął spodnie i położył się obok. Rozłożył jej uda.
Czekałaś na to – powiedział.
Już po wszystkim zaciągnął ją z powrotem do drugiej izby. Ciało było bezwładne, niełatwo się je przesuwało. Kości wydawały się jak z gumy. Zakrył ją szmatami, wrócił do kominka, rozpalił tak, żeby ogień hajcował się na całego, położył się na łóżku i patrzył. W kominie aż wyło, taki był cug, a czerwone płomienie tańczyły u szczytu. Zupełnie jakby ogromna świeca z cegły paliła się po nocy. Upchnął szczotkę razem z kawałkami pniaków do komina. Zaparzył kawę, położył się.
A teraz możesz sobie mrozić, ile wlezie, kurwico – krzyknął do nocy za szybą.
I usłuchała. Mróz spadł do czternastu stopni poniżej zera. Świeca stopniała w płomieniach. Ballard dorzucił do ognia, przyciągnął koce pod kominek i ułożył się do snu. W chacie było widno jak za dnia. Leżał i gapił się w sufit. Znów jednak wstał, zapalił lampę i wyszedł do drugiej izby. Przewrócił dziewczynę na brzuch, obwiązał sznurem w pasie i zataskał na strych. Ponownie wstała, tym razem naga. Zszedł, ułożył drabinę poziomo pod ścianą i wrócił do łóżka. Na dworze prószył śnieg.
Obudził się w środku nocy z przeczuciem, że stało się coś złego. Usiadł. Ogień przygasł. Już tylko jeden, prawie nieruchomy płomień wystawał z popiołu. Zapalił lampę, podkręcił knot. W izbie wisiała falująca peleryna dymu. Spomiędzy desek sufitu sączyły się grube wstęgi białego dymu, a nad głową usłyszał ciche trzaski, jak gdyby jakieś zwierzę coś żuło.
Psia go mać – zaklął.
Wstał, zarzucił koc na chude, rozjuszone ramiona. Przez szpary w deskach nad głową zobaczył piekielną jaskrawopomarańczową łunę. Włożył kurtkę i buty. Ze strzelbą w ręce wyszedł na śnieg. Stojąc w zdeptanych chwastach, spojrzał na dach. W kominie wybuchł szalony gęgot płomieni i znów ucichł. Wściekłe trzaski ze strychu. Z mokrego dachu spływały obłoki pary i gorące iskierki światła niesione wiatrem w zawiewającym śniegu.
A pocałujta wy mnie w dupę! – zawołał.
Oparł strzelbę o drzewo, wbiegł do chałupy, złapał posłanie, wyciągnął na śnieg i wrócił do środka. Zgarnął garnki, skromną zawartość spiżarni, wyniósł na dwór, jeszcze zabrał siekierę i tych kilka narzędzi, które miał, do tego pozostałe rupiecie zgromadzone w pustej izbie. Cisnął wszystko na podwórko, pędem zawrócił, chwycił drabinę, wstawił do otworu w suficie, zajrzał na górę. Na strychu pulsowały ogromne pomarańczowe bańki ognia. Wszedł po drabinie, wsadził głowę przez otwór w suficie. Od razu poczuł, że skwierczą mu osmalone włosy.
Uchylił głowę, poklepał się po niej. Oczy już miał zaczerwienione i załzawione od dymu. Kilka minut wytrzymał skulony na drabinie, mrużąc oczy przed ogniem, ale zszedł.
Przy kolejnym nawrocie wyniósł na dwór misie i tygrysa. Dach zajął się już ogniem. Ponad miarowym rykiem słychać było, jak eksploduje w drgawkach stary, rozdarty dąb, wydając huk za hukiem w drugim końcu domu. Żar bił aż miło.
Ballard stał w śniegu, z rozdziawioną gębą. Języki ognia biegały po dachu jak płonące wiewiórki. Zza płomieni przebijała więźba dachu, składająca się z rzędu gorejących wiązarów w kształcie litery A. W kilka minut chata zamieniła się w wielką ścianę ognia. W oknach potrzaskały resztki szyb i wypadły z framug wypchnięte miriadami pęknięć, a dach zwalił się ze świstem do środka. Ballard musiał się cofnąć, bo takie biło gorąco. Śnieg wokół domu też się cofnął, zostawiając po sobie krąg mokrej ziemi. Po chwili ziemia zaczęła parować.
Jeszcze dużo brakowało do świtu, kiedy z domu, który dotąd chronił Ballarda przed żywiołami, pozostał tylko sczerniały komin i sterta tlących się desek. Ballard przeszedł po rozmokłej ziemi, wszedł na palenisko i usiadł na nim jak sowa. Chciał się ogrzać. Od dawna lubił mówić do siebie, ale teraz nie powiedział ani słowa.
Kiedy nad ranem obudziło go zimno, jeszcze nie dniało. Naznosił zeschłych badyli i ściółki, żeby wymościć sobie posłanie, po czym zasnął z nogami w stronę przygasających węgli na zgliszczach domu, oproszony płatkami śniegu z czarnego nieba. Śnieg topił się na nim, a kiedy oziębiło się nad ranem, zamarzł, toteż Ballard obudził się pod kocem z lodu, który przy pierwszym jego poruszeniu popękał jak szkło. W cienkiej kurtce pokuśtykał do paleniska, żeby się rozgrzać. Wciąż prószył śnieg, a on nie miał pojęcia, która może być godzina.
Читать дальше