Kiedy zjechał z góry, znalazł się w zagajniku cedrów i sosen. Ruszył przez las po zajęczych tropach. Śnieg tu się roztopił, a potem znów zamarzł, tworząc na wierzchu cienką skorupę. Dzień był bardzo zimny. Wyszedł na polanę. Zerwał się rudzik. Następny. Oba uniosły skrzydła i zaczęły trzepotać się po śniegu. Ballard przyjrzał im się z bliska. Ptaki zbiły się teraz w stado pod cedrem. Kiedy podszedł, zaczęły dwójkami i trójkami podrygiwać i podskakiwać na śnieżnej skorupie, wlokąc za sobą skrzydła. Ballard rzucił się za nimi. Ślizgały się, trzepały skrzydłami. Upadł, wstał, roześmiany, puścił się biegiem. Złapał jednego rudzika i trzymał w dłoni ciepłego, opierzonego ptaka, któremu teraz łomotało serce.
Nadjechał wyboistą drogą, minął odcięty dach samochodu ustawiony na pustakach. W błocie leżał kabel elektryczny, pod samochodowym dachem paliła się żarówka, a pod żarówką skuliło się gdaczące stadko przygnębionych z wyglądu kurczaków. Ballard zastukał w podłogę ganku. Dzień był zimny i szary. Nad dachem unosiły się gęste kłęby burego dymu, a na podwórku leżały szare spłachcie jedwabistego śniegu, upstrzonego sadzą. Zerknął na ptaka przy swojej piersi. Drzwi się otworzyły.
Zachodź – zaprosiła go kobieta w cienkiej kretonowej podomce.
Wszedł po schodach do domu. Rozmawiał wprawdzie z kobietą, ale łypał okiem na córkę. Speszona młoda krzątała się po domu, tylko migały cycki, pulchny młody tyłek i gołe nogi.
Zimno, co nie? – zagadnął Ballard.
Pogoda jak pogoda – odparła kobieta.
Przyniesłem małemu cacko – powiedział Ballard i wskazał głową stworzenie na podłodze.
Kobieta odwróciła do niego twarz płaską jak talerz.
Cożeś przynieś? – spytała.
Cacko. Pojrzyj tu.
Wyciągnął zza pazuchy na wpół zamarzniętego rudzika i podał kobiecie. Ptak przekrzywił łebek. Mrugnął okiem.
Pojrzyj tu, Billy – powiedziała kobieta.
Mały nie spojrzał. Łysy, wielkogłowy, śliniący się ssak, zajmujący najniższe kręgi w domu, który znał wszystkie wypaczone deski i dziury załatane wdeptanymi na płask puszkami po konserwach, skupisko karaluchów, a w sezonie też wielkich, włochatych pająków, wieczne skaranie, naznaczony Bóg wie jaką przypadłością.
Masz cacko.
Rudzik zaczął maszerować po podłodze, balansując skrzydłami jak parą żagli. Wypatrzył… co takiego? Dziecko? Dziecko. I skręcił w bok, do kąta. Dzieciak popatrzył tępym wzrokiem za nim. Ruszył się niezdarnie.
Ballard złapał ptaka i podał małemu. Dzieciak wziął go w pulchne, szare ręce.
Zabije go – przestrzegła dziewczyna.
Ballard uśmiechnął się do niej.
A niech sobie zabije, jak chce. To jego ptak na własność – odparł.
Dziewczyna wydęła usta.
Niech cię licho! – powiedziała.
Tobie też coś przyniesłem – dodał.
Nie masz nic, co by mi przypasowało – odrzekła.
Ballard uśmiechnął się krzywo.
Gorąca kawa stoi na piecu – zawołała kobieta z kuchni. – Napijesz się?
Co ja tam będę pił. No może co najwyżej jeden łyk – powiedział Ballard i zatarł ręce, żeby pokazać, jak jest zimno.
Na kuchennym stole stała przed nim duża biała porcelanowa filiżanka; biała para w zimnym pokoju przy jedynym oknie, pod którym siedział, a na kwiecistej, spłowiałej ceracie zebrała się wilgoć. Nalał sobie mleka z puszki i pomieszał.
Jak ci się widzi, o której będzie Ralph?
Nie mówił.
No tak.
Jak ci zależy, to na niego zaczekaj.
Trochę zaczekam. Jak nie przyjdzie, to się będę musiał zbierać.
Usłyszał trzask kuchennych drzwi. Zobaczył, że dziewczyna idzie ścieżką po błocie do wygódki. Popatrzył na kobietę. Wałkowała biszkopty na kredensie. Rzucił szybko okiem przez okno. Dziewczyna otworzyła drzwi wygódki i zamknęła za sobą. Ballard schował twarz w obłoku pary z filiżanki.
Ralph długo nie przychodził. Ballard dopił kawę, pochwalił, że dobra, ale nie, już mu nie dolewać, powtórzył, żeby nie dolewała, bo trza mu w drogę.
Mama, pojrzyj no tutaj! – zawołała dziewczyna z drugiego pokoju.
A bo co? – spytała kobieta.
Ballard wstał i przeciągnął się niezręcznie.
Będę się zbierał – powiedział.
Jak chcesz, to zaczekaj.
Mama!
Ballard spojrzał w głąb izby. Ptak leżał skulony na podłodze. Dziewczyna stanęła w drzwiach.
Pojrzyj no – powiedziała jeszcze raz.
A bo co? – powtórzyła kobieta.
Dziewczyna wskazywała dzieciaka. Siedział jak przedtem, utytłany czort w szarym kaftaniku. Buzię miał powalaną krwią i coś żuł. Ballard wszedł do izby, sięgnął po rudzika. Ptak zatrzepotał na podłodze i upadł. Ballard go podniósł. W miękkim podbrzuszu przebierały dwa czerwone gruzełki. Ballard szybko odłożył ptaka.
Mówiłam, żeby mu nie dawać – powiedziała dziewczyna.
Ptak miotał się na podłodze.
Kobieta podeszła do drzwi. Ocierała ręce w fartuch. Wszyscy patrzyli na ptaka.
Co on mu zrobił? – zapytała kobieta.
Odgryzł mu nogi – odparła dziewczyna.
Ballard uśmiechnął się nieswojo.
Chciał, żeby mu nie uciekł – wyjaśnił.
Jakbym miała tyle rozumu co on, tobym ze sobą skończyła – wypaliła dziewczyna.
Cichaj tam – przykazała kobieta. – Wyjmij mu to świństwo z buzi, bo się porzyga.
Żadnej z tych gadek nigdy nie słyszałem. Pamiętam jego dziadka, zwał się Leland i na starość pobierał rentę wojenną. Umarł pod koniec lat dwudziestych. Niby że służył w Armii Unii. Ale ludzie wiedzieli, że przez całą wojnę tylko się krył po krzakach. Kilka razy przychodziły go szukać. Ale on, psiajucha, nigdy nie trafił na wojnę. Tak gada stary Cameron, no to sam już nie wiem, bo chyba żeby łgał. Gada, że przyjechały tu, żeby zdybać Lelanda Ballarda, ale jak go szukały w stodole i w wędzarni, to czmychnął z krzaków, poleciał tam, gdzie zostawiły konie, i odciął sobie skórę z siodła sierżanta na zelówki do butów.
Nie, nie wiem, jak się tej renty dochrapał. Musiał im nałgać. Hrabstwo Sevier wystawiło więcej żołnierzy do Armii
Unii, niż miało zarejestrowanych wyborców, ale jego nie było wśród nich. On jeden miał czelność wystąpić o rentę.
Ale powiem wam pod Bogiem, że nawet jak żołnierzem nie był, to był Białym Kapturem.
Był jak amen w pacierzu. I jego młodszy brat też do nich należał, mniej więcej wtedy stąd uciekł. Wiadomo, że powiesili go w Hattiesburgu w Missisipi. Wychodzi na to, że nieważne gdzie. Powiesiliby go i tak, gdziekolwiek by mieszkał.
Jedno tylko muszę przyznać Lesterowi. Choćby się cofnąć do zarania dziejów, wszystkich, psia go mać, prześcignął.
Pod Bogiem mówię.
My tu gadu gadu o Lesterze…
Ano to pogadajcie sobie o nim. Bo na mnie już kolacja czeka w domu.
Wmroźny poranek na początku grudnia Ballard zszedł z Żabiej Góry z parą wiewiórek przywieszoną u pasa i dotarł na szosę. Kiedy obejrzał się na polanę pod górą, zobaczył samochód z cicho turkoczącym silnikiem i niebieski dym snujący się w mroźnym porannym powietrzu. Przeszedł na drugą stronę drogi, przedarł się przez krzaki, i dalej przez las, aż znalazł się nad tym parkingiem. Samochód nadal stał i warczał na wolnym biegu. Ballard nie widział nikogo w środku.
Podkradł się przez przydrożne zarośla, zatrzymał się około stu metrów od samochodu. Patrzył. Słyszał miarową pracę silnika, a gdzieś z daleka, w ten cichy poranek w górach, dobiegł go dźwięk gitary i śpiew. Po chwili granie ustało i usłyszał czyjś głos.
Читать дальше