Z podbierakiem w ręce oparł się o akwarium z pluskającymi celuloidowymi złotymi rybkami i obserwował innych łowiących. Asystent wyjmował im ryby z podbieraków, czytał numery na brzuchach i albo kręcił głową, albo sięgał po laleczkę lub gipsowego kota. Kiedy się zajął nagrodami, facet obok Ballarda próbował wmanewrować jednocześnie dwie ryby do podbieraka. Nie chciały się zmieścić, na co facet stracił cierpliwość, domanewrował je do ściany akwarium i tak zamachnął się podbierakiem, że wylał wodę razem z rybami na stojącą obok kobietę. Spojrzała w dół. Ryby leżały w trawie.
Chyba pan oszalał – powiedziała. – Albo się upił.
Facet ściskał podbierak.
Co tu się dzieje? – zwrócił się do nich asystent.
Ja nic nie zrobiłem – powiedział facet.
Ballard wyciągał ryby i wrzucał je z powrotem do wody, wczytując się w numery nagród. Kobieta w mokrej sukience wytknęła go palcem.
Ten człowiek oszukuje – powiedziała.
Dobra, kolego – zwrócił się do Ballarda asystent i wyciągnął rękę po jego podbierak. – Za dziesiątaka dostajesz jedną, trzy za ćwierć dolara.
Jeszcze żadnej nie złowiłem – powiedział Ballard.
Tuzin wrzuciłeś z powrotem.
Nie mam ani jednej – powiedział Ballard, unosząc podbierak.
No to złap jedną, a inne obserwuj.
Ballard wzruszył ramionami i wybrał sobie rybę. Wyciągnął.
Asystent wziął rybę do ręki, obejrzał.
Nie wygrywa – powiedział i wrzucił rybę z powrotem do akwarium. Odebrał Ballardowi podbierak.
Może nie skończyłem – rzekł Ballard.
No to próbuj jeszcze raz – powiedział asystent.
Ballard spojrzał na niego wilkiem, splunął do wody i zebrał się do wyjścia. Ochlapana kobieta patrzyła za nim ni to ze strachem, ni to z satysfakcją. Mijając ją, wycedził przez zęby:
Lubisz wściubiać nos w nie swoje sprawy, stara zdziro, co?
Kiedy ruszył, dała o sobie znać na dnie kieszeni garść dziesięciocentówek. Spośród krzyków naganiaczy i nachalnych sprzedawców wyłowił stłumiony trzask strzałów, który doprowadził go na miejsce. Przy budzie kręcił się tłum, długonodzy chłopcy wisieli na ladzie. W głębi strzelnicy maszerowały i skrzypiały mechaniczne kaczki, a strzelby trzaskały i tryskały.
Do mnie tu, ludziska, każdy musi spróbować swoich sił i dostać nagrodę – zachęcał śpiewnie nawoływacz.
Moje uszanowanie, pan spróbuje?
Przyglądam się – odparł Ballard. – Co można wygrać?
Naganiacz wskazał laską rzędy pluszowych zabawek od najmniejszych do największych.
W dolnym rzędzie mamy… – zaczął.
Daj pan sobie spokój z tymi małymi – przerwał mu Ballard. – Co trzeba zrobić, żeby ustrzelić duże.
Naganiacz wskazał mu kartoniki na drucie.
Trzeba trafić w tę czerwoną kropkę – powiedział śpiewnym głosem. – Kto trafi w pięciu strzałach, ten zgarnia, co tylko chce.
Ballard wyjął garść dziesięciocentówek.
Co to kosztuje? – spytał.
Dwadzieścia pięć centów.
Rzucił trzy dziesięciocentówki na ladę. Naganiacz rozłożył strzelbę, wsunął mosiężną łódkę z nabojami do magazynka. To był karabin powtarzalny, przykuty łańcuchem do lady.
Ballard schował pięciocentówkę do kieszeni, podniósł strzelbę.
Można oprzeć łokieć – wyśpiewał naganiacz.
Nie trzeba mi żadnej podpórki – odciął się Ballard. Strzelił pięć razy, opuszczając strzelbę między strzałami. Kiedy skończył, wskazał pluszaki. – Wezmę tego wielkiego misia.
Naganiacz przysunął kartonik na drucie, odpiął i podał Ballardowi.
Żeby wygrać, trzeba przestrzelić całą czerwoną kropkę – powiedział.
Patrzył w bok, zupełnie jakby nie mówił do Ballarda.
Ballard wziął kartonik do ręki, spojrzał.
Tą tutaj? – spytał.
Trzeba przestrzelić całą czerwoną kropkę.
Kartonik Ballarda miał pośrodku jedną dziurę. Na jej obrzeżu widniał dosłownie skrawek czerwieni.
Pieruna – zaklął Ballard. Pacnął jeszcze trzy dziesięciocentówki na ladę.
Zapraszam – powiedział naganiacz, ładując strzelbę.
Kiedy kartonik wrócił, nikt nawet pod mikroskopem nie dojrzałby na nim śladu czerwieni. Naganiacz wręczył Ballardowi ciężkiego, moherowego misia i Ballard znów pacnął na ladę trzy dziesięciocentówki.
Gdy już zdobył dwa misie, tygrysa i serce niewielkiej widowni, naganiacz odebrał mu strzelbę.
Dosyć tego dobrego, koleś – syknął.
Nie mówił pan, ile razy można wygrać.
Zapraszam! – zawołał naganiacz. – Kto następny? Trzy główne nagrody na łebka to nasz limit! Kto następny do wygrania?!
Ballard, objuczony dwoma misiami i tygrysem, ruszył przez tłum.
Mój Boże, patrzcie, ile on tego wygrał! – zawołała jakaś kobieta.
Ballard uśmiechnął się nieznacznie. Obok płynęły twarze młodych dziewcząt, mdłe i gładkie jak śmietana. Niektóre z nich zerkały na jego zabawki. Tłum sunął na skraj pola, gdzie się zbierał. W tym morzu chłopów wypatrujących po ciemku nocnego konkursu szedł i Ballard.
W polu rozprysło światło i w kierunku Wielkiego Psa śmignęła rakieta z niebieskim ogonem. Wybuchła wysoko nad ich zadartymi głowami, rozjaśniając fontanną jaskrawej gliceryny niebo, powracając na ziemię bezładnie spadającymi wstęgami gorącego widma, które natychmiast wypaliło się do cna. Strzeliła do góry następna, z długim świstem, machając jak ryba ogonem na boki. Kiedy rozkwitła, w jej rozwartym kwiecie dało się dojrzeć cienisty powidok poprzedniej rakiety, obłok czarnego dymu, smugi popiołu wyginające się łukami na boki na kształt wielkiej, ciemnej meduzy, która przycupnęła na niebie. W rozkwicie światła widać było dwóch mężczyzn, którzy klęczeli w polu nad skrzynką rac niczym zamachowcy lub sabotażyści wysadzający most. Wśród tłumu można też było dostrzec młodą dziewczynę z ustami jak kandyzowane jabłuszka i wytrzeszczonymi oczami. Ni to kobieta, ni dziecko sprzed wieków, z płowymi włosami pachnącymi mydłem, zastygła w zachwycie pod błyskiem siarki i mrokiem średniowiecznego jarmarku. Czarne jeziora jej oczu nadziały się na smukłą świecę, która przebiła niebo. Dziewczyna zacisnęła palce. W powodzi tej siarkowej galaktyki zobaczyła, że przygląda jej się mężczyzna z misiami, przysunęła się do dziewczyny obok i dwoma palcami przeczesała jej szybko włosy.
Ballard wrócił z ciemności. Przywlókł do domu stos zaśnieżonych paproci, wyschłych lub zamarzniętych, zaczął je garściami wpychać do kominka. Lampa na podłodze drży w podmuchach wiatru, który jęczy w kominie. Rysy w ścianach odbijają się ukośnie na podłodze nitkami przywianego śniegu, a wiatr obłuskuje w oknach tekturę wstawioną zamiast szyb. Ballard przyniósł naręcze podwędzonych z sąsieka tyczek fasoli, które łamie teraz i układa na stos.
Rozpaliwszy ogień, zdejmuje buciory, stawia na ruszcie, ściąga z nóg przemoczone skarpety i kładzie je do wyschnięcia. Siada, osusza strzelbę, wysypuje na podołek naboje, suszy, wyciera i smaruje mechanizm, następnie komorę, lufę, magazynek, zamek, przeładowuje, wkłada nabój do komory, spuszcza kurek i kładzie strzelbę obok siebie na podłodze.
W kominku upiekł sobie podpłomyk, zmieszawszy na gęstą papkę kukurydzianą kaszę z wodą. Płaski placek bez smaku, który Ballard żuje teraz beznamiętnie i popija wodą. Dwa misie i tygrys patrzą na niego ze ściany plastikowymi oczami, rozjarzonymi w blasku ognia, z wywalonymi czerwonymi flanelowymi językami.
Psy wąskim, ciemnym rzędem przemierzyły zaśnieżone górskie zbocze. Hen w dole tropiony przez nie dzik zataczał się, sadząc dziwne susy na sztywnych nogach, jakże czarny na tle tego zimowego krajobrazu. Ujadanie psów niosło się echem po tym pustym błękitnym przestworzu niczym popisy demonicznie jodłującego chóru.
Читать дальше