Kiedy Ballard wyszedł na ganek, na podwórku siedział w kucki chudzielec z zapadniętą szczęką i czekał na niego.
Co powiesz, Darfuzzle? – przywitał go Ballard.
Czekam, co ty powiesz, Lester.
Mówił, jakby miał kulki w gębie, wysuwając starannie dolną żuchwę z kości kozła, bo jego własną ktoś mu odstrzelił.
Ballard przysiadł na piętach naprzeciwko gościa. Wyglądali jak dwa gargulce cierpiące na zatwardzenie.
Znalazłeś tamtą kobitę na polanie?
Ballard prychnął.
Jaką kobitę? – zapytał.
Którą zostawili tam w samej koszulinie.
Ballard pociągnął odklejoną podeszwę buta.
Widziałem – przyznał.
Poleciała na skargę do szeryfa.
Na skargę?
Gość odwrócił się, splunął, znów spojrzał na Ballarda. Aresztowali Plessa.
Wasze zmartwienie. Ja z nią nie miałem nic wspólnego.
Ona mówi, że miałeś.
Diabła tam, łże jak bura suka.
Gość wstał.
Pomyślałem, że dam ci cynk – powiedział. – A ty już rób sobie, co chcesz.
Szeryf hrabstwa Sevier wyszedł z sądu, stanął w portyku i popatrzył na zastawiony ławkami szary trawnik naprzeciwko i na zgraję nożowników hrabstwa Sevier, która zbierała się tam, żeby strugać, mamrotać i pluć. Skręcił sobie papierosa, schował z powrotem paczkę tytoniu do kieszeni koszuli na piersi, zapalił papierosa, zszedł po schodach i zmrużył oczy jak dziedzic, który lustruje rankiem swoje położone na pogórzu miasteczko, stolicę hrabstwa.
Ktoś otworzył drzwi i go zawołał. Szeryf odwrócił się.
Gibson pana szuka – powiedział mężczyzna.
Nie wiesz, gdzie jestem.
Dobra.
A gdzie, do diabła, jest Cotton?
Poszedł po samochód.
Lepiej by, do cholery, ruszył tyłek.
Właśnie idzie, szeryfie.
Szeryf odwrócił się i wyszedł na ulicę.
Dzień dobry, szeryfie.
Dzień dobry.
Dzień dobry, szeryfie.
Czołem. Jak leci.
Rzucił niedopałek na ulicę, wsiadł do samochodu i zamknął drzwi.
Dzień dobry, szeryfie – przywitał go kierowca.
Jedźmy po tego skurwiela – zarządził szeryf.
Miałem jechać z Billem Parsonsem polować na ptaki, ale teraz chyba nie pojedziemy.
Z Billem Parsonsem, powiadasz?
Ma parę niezłych psów.
Żebyś wiedział. Zawsze miał najlepsze psy. Pamiętam, kiedyś miał taką sukę, co wabiła się Suzie. Przechwalał się, że ta jego suka piekielnie dobrze poluje na ptaki. Wypuszcza ją przy mnie z bagażnika, a ja patrzę i mówię: Oj, coś chyba Suzie dziś słabuje. On patrzy na nią, maca jej nos. I mówi, że na jego oko nic jej nie jest. No to mu mówię: A mnie się zdaje, że dziś nie czuje się najlepiej. Ruszyliśmy i polowaliśmy do wieczora, ale ustrzeliliśmy tylko jednego ptaka. Wracamy do samochodu i wtedy Bill mówi: Ciekawe, że mówiłeś, że Suzie dziś słabuje. Jak ty żeś to wypatrzył. A ja mu na to: Bo Suzie dziś była chora. Przyznał mi rację. A ja jeszcze: Wczoraj też była chora. Zawsze jest chora. I zawsze będzie. Bo Suzie to chora suka.
Patrzył, jak szeryf zatrzymuje się na drodze pół kilometra od jego chaty, jak forsuje prawdziwy kordon wyschłych wrzosów i chwastów na poboczu, po czym przedziera się z podniesionymi łokciami, depcząc zarośla. Kiedy wszedł do chałupy, eleganckie, wyprasowane spodnie miał zmięte i utytłane, cały był oblepiony rzepami i minę miał nietęgą.
Ballard stał na ganku.
Idziemy – zakomenderował szeryf.
Dokąd?
Zbieraj dupę w troki.
Ballard splunął i odkleił się od słupa na ganku.
Ty tu rządzisz – powiedział.
Zszedł po schodach, z rękami w tylnych kieszeniach dżinsów.
Taki wałkoń jak ty – przygadał mu szeryf – powinien znaleźć czas, żeby pomóc nam wyjaśnić pewne drobne nieporozumienie. Zapraszam tędy.
Raczej tędy – powtórzył Ballard. – Tu jest ścieżka, na wypadek, gdybyś nie wiedział.
Ballard odchyla się w politurowanym dębowym fotelu obrotowym. W drzwiach szyba z wytłaczanego szkła. Za nią cienie. Drzwi się otwierają. Wchodzi zastępca szeryfa, odwraca się. Za nim kobieta. Na widok Ballarda wybucha śmiechem. Ballard wyciąga szyję, żeby ją zobaczyć. Kobieta mija próg, stoi i patrzy. Ballard wbija wzrok we własne kolano. Zaczyna się w nie drapać.
Szeryf wstaje zza biurka.
Zamknij drzwi, Cotton.
Co to za skurwysyn? Skądeś ty go w ogóle wytrzasnął? – pyta kobieta i wskazuje Ballarda.
Czyli to nie ten?
Ten, jasne, że ten… Ale ja tamtych dwóch skurwysynów chciałam wpakować do pierdla. A ten tu skurwysyn…
Wyrzuciła ręce w geście obrzydzenia. Ballard szurnął piętą po podłodze.
Ja nic nie zrobiłem – powiedział.
Wnosisz oskarżenie przeciwko temu mężczyźnie czy nie?
Cholera, pewno, że tak.
0 co go oskarżasz?
Jak o co? Boże święty! O gwałt.
Ballard roześmiał się głucho.
I o napad z pobiciem, skurwysynu jeden!
Psiakrew, toż to stara kurwa!
Stara kurwa dała Ballardowi w pysk. Ballard wstał z fotela i zaczął ją dusić. Kopnęła go kolanem w krocze. Zwarli się w uścisku. Upadli na podłogę, aż przewrócili blaszany kubeł na śmieci. Za nim runął wieszak z naręczem ubrań. Zastępca chwycił Ballarda za kołnierz. Ballard zaczął wierzgać. Kobieta wrzeszczała. Wszyscy troje zwalili się na podłogę.
Zastępca wykręcił Ballardowi rękę na plecy i aż zsiniał przy tym na twarzy.
Ty pieprzona zdziro – zaklął Ballard.
Weź ją stąd! – krzyknął szeryf. – Weź…
Zastępca wbił kolano w plecy Ballarda poniżej pasa. Kobieta wstała. Odgięła łokcie, wzięła zamach nogą i kopnęła Ballarda w głowę.
Przestań – wezwał ją zastępca szeryfa. Kopnęła po raz drugi. Zastępca złapał ją za nogę, aż usiadła na podłodze. – Jak rany, szefie, załatw albo ją, albo jego, co?
Sukinsyny – zawołał Ballard. Omal się nie rozpłakał. – Niech was wszystkich szlag trafi.
Nie ma sprawy – powiedziała kobieta. – Zaraz skopię temu skurwysynowi jaja.
Dziewięć dni i nocy w więzieniu hrabstwa Sevier. Fasola z boczkiem, gotowana kapusta i kanapki z mortadela. Dla Ballarda to była niezła wyżerka. Nawet kawa mu smakowała.
W celi naprzeciwko siedział Murzyn, który przez cały czas śpiewał. Trzymali go tam jako zbiega. Minął dzień lub dwa i Ballard zaczął z nim gadać.
Jak masz na imię?
John – odparł Murzyn. – Czarny John.
Skąd pochodzisz? Jesteś zbiegiem, co nie?
Pochodzę z Pine Bluff w Arkansas, a jestem zbiegiem, bo zwiewam od tego zafajdanego świata. Zwiałbym też od swojej głowy, gdybym mógł walnąć krechę.
Za co siedzisz?
Oderżnąłem jednemu piździelcowi łeb scyzorykiem.
Ballard czekał, aż padnie pytanie o jego wykroczenie, ale się nie doczekał. Po chwili więc sam dodał:
Ja niby to zgwałciłem jedną gościówę. Ale to zwykła kurwa.
Biała cipa może tylko człowiekowi napytać biedy.
Przytaknął. Sam myślał chyba tak samo, ale nigdy nie słyszał, żeby ktoś to tak celnie ujął.
Czarnuch siedział na pryczy i kiwał się do przodu i do tyłu.
Zanucił:
Śni mi się dom
Spieprzyć by stąd, do kurwy nędzy
Śni mi się dom
Wszystkie moje kłopoty są przez whisky, przez baby albo przez jedno i drugie – powiedział Ballard. Często słyszał takie komentarze z ust mężczyzn.
A moje wszystkie kłopoty są przez gliny, jak się dam złapać – powiedział Murzyn.
Tydzień później przyszedł szeryf i zabrał Murzyna.
Читать дальше