Przełożył Robert Sudół
Tytuł oryginału The Road
Książkę tę dedykuję
Johnowi Francisowi McCarthy'emu
Obudził się zimną nocą w lesie, wyciągnął rękę i dotknął śpiącego obok dziecka. Noce ciemniejsze od ciemności, każdy nowy dzień bardziej szary od poprzedniego. Jakby to był atak jakiejś lodowatej jaskry, zacierającej obraz świata. Jego dłoń wznosiła się i opadała łagodnie wraz z każdym bezcennym oddechem. Odgarnął foliową plandekę, podźwignął się w cuchnącym ubraniu i kocach, po czym spojrzał na wschód w poszukiwaniu jakiegokolwiek światła, ale żadnego nie było. We śnie, z którego właśnie się ocknął, dziecko zaprowadziło go za rękę do pieczary. Światło lampy zatańczyło na mokrej polewie naciekowej. Byli niczym pielgrzymi z podań, połknięci przez jakąś granitową bestię, zagubieni w jej wnętrznościach. W głębokich żłobinach kapała i szemrała woda, bez ustanku wybijając w ciszy minuty i godziny ziemskiego czasu, dni i lata. Wreszcie stanęli w wielkiej kamiennej sali, gdzie leżało pradawne czarne jezioro. A na przeciwległym brzegu czekał stwór, który podniósł znad marmitu ociekającą wodą paszczę i łypnął ku światłu martwymi mlecznymi ślepiami podobnymi do jaj pająków. Zakołysał łbem nad taflą, jak gdyby chciał wchłonąć woń tego czego nie mógł zobaczyć. Przycupnął tam, blady nagi półprzezroczysty, rzucający na skały cień swych alabastrowych kości. Flaków i bijącego ser-ca. Mózgu, który pulsował w matowym szklanym kloszu. Zabujał łbem na boki, stęknął grubym głosem, a potem odwrócił się i pomknął bezszelestnie susami w mrok.
O pierwszym brzasku wstał i zostawiwszy śpiącego chłopca, wyszedł na drogę, gdzie przysiadł i zaczął obserwować teren na południu. Jałowa, cicha, zapomniana przez Boga kraina. Sądził, że jest październik, ale pewności nie miał. Od lat nie prowadził kalendarza. Zmierzali na południe. Tutaj nie przetrwaliby kolejnej zimy.
Gdy rozwidniło się na tyle, że mógł użyć lornetki, zlustrował dolinę leżącą poniżej. Świat zacierał się w półmroku. Nad asfaltem przetaczały się rozrzedzone kłęby miałkiego popiołu. Obserwował uważnie wszystko, co było widoczne. Odcinki szosy w oddali, pośród uschniętych drzew. Wypatrywał jakichkolwiek kolorów. Ruchu. Smug wznoszącego się dymu. Opuścił lornetkę, ściągnął z twarzy bawełnianą maskę i wierzchem dłoni wytarł nos, a potem znów zaczął obserwować okolicę. Później po prostu siedział, trzymając w ręku lornetkę, patrząc, jak popielaty dzień gęstnieje nad ziemią. Wiedział tylko, że dziecko to jego racja bytu. Powiedział: Jeśli nie jest słowem Bożym, to Bóg nigdy nie przemówił.
Gdy wrócił, chłopiec wciąż spał. Zdjął z niego niebieską plandekę, złożył ją, wyniósł na dwór i spakował do wózka sklepowego, następnie wziął talerze, parę ciasteczek z mąki kukurydzianej i syrop w plastikowej butelce. Rozpostarł na ziemi małą folię, która służyła im za stół, rozstawił wszystko, a potem wyjął rewolwer zza paska i położył go na folii, w końcu usiadł i patrzył na śpiące dziecko. Ściągnęło w nocy maskę, która zagrzebała się w koce. Przyglądał się chłopcu, zerkając raz po raz na drogę między drzewami. To nie była bezpieczna kryjówka. Teraz, za dnia, mogli zostać wypatrzeni z szosy. Chłopiec obrócił się w kocach. A potem otworzył oczy. Cześć, tatusiu, powiedział.
Jestem przy tobie.
Wiem.
Godzinę później byli już w drodze. Mężczyzna pchał wózek; obaj nieśli plecaki. W plecakach znajdowało się najważniejsze wyposażenie. Na wypadek gdyby musieli porzucić wózek i ratować się ucieczką. Do rączki wózka przymocowane było chromowane lusterko od motocykla, za pomocą którego mężczyzna obserwował drogę z tyłu. Nasunął plecak wyżej na ramiona i rozejrzał się po jałowej okolicy. Droga była pusta. Niżej w płytkiej dolinie, nieruchoma serpentyna szarej rzeki. Zastygła i wyrazista. Wzdłuż brzegu brzemię martwych trzcin i krzewów. Dobrze się czujesz?, spytał. Chłopiec skinął głową. Ruszyli dalej asfaltową szosą w szarym świetle, szurając nogami w popiele, jeden całym światem drugiego.
Starym betonowym mostem przekroczyli rzekę, a po kilku kilometrach dotarli do przydrożnej stacji benzynowej. Stanęli pośrodku szosy i się rozglądali. Chyba powinniśmy tam wejść, powiedział mężczyzna. Zajrzeć. Chwasty, przez które się przedarli, padły dokoła w kurz. Pokonali spękaną asfaltową zatoczkę i znaleźli zbiornik zaopatrujący dystrybutory. Pokrywa znikła, więc mężczyzna osunął się na kolana i powąchał rurę, ale słaba, zatęchła woń benzyny była tylko echem przeszłości. Wstał i spojrzał na budynek. Dystrybutory o dziwo z wężami na swoim miejscu. Okna nietknięte. Drzwi do warsztatu były otwarte, więc wszedł. Przy jednej ścianie metalowa szafa z narzędziami. Przeszukał szuflady, lecz nie znalazł niczego, co mogłoby się przydać. Dobre półcalowe nasadki przelotowe. Grzechotka, Rozejrzał się po warsztacie. Metalowa beczka pełna śmieci. Wszedł do biura. Dokoła kurz i popiół. Chłopiec stał w drzwiach. Metalowe biurko, kasa. Jakieś stare podręczniki samochodowe, napuchłe i zawilgocone. Poplamione linoleum, pofałdowane pod nieszczelnym dachem. Mężczyzna zbliżył się do biurka i przystanął. Następnie wziął do ręki słuchawkę i wykręcił numer do ojcowskiego domu sprzed wielu lat. Chłopiec patrzył. Co robisz?, spytał.
Niecały kilometr dalej mężczyzna zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Nie przemyśleliśmy tego, powiedział. Musimy wrócić. Zepchnął wózek z szosy i przechylił go na bok w miejscu, gdzie był niewidoczny z drogi. Zostawili plecaki i poszli na stację. W warsztacie wytoczył metalową beczkę ze śmieciami, przewrócił ją i wygarnął wszystkie plastikowe butelki po oleju. Następnie usiedli na podłodze i zaczęli opróżniać po kolei butelki z osadu, stawiając do góry dnem w rondlu, aż wreszcie zebrali prawie pół litra oleju silnikowego. Przelali go do butelki. Mężczyzna nałożył zakrętkę, szmatą wytarł butelkę i zważył ją w dłoni. Olej do małego lampidła, by oświetliło długie szare zmierzchy, długie szare brzaski. Będziesz mógł mi poczytać, powiedział chłopiec. Prawda, tatusiu? Prawda, odparł.
Na przeciwległym krańcu doliny szosa biegła przez czarne pogorzelisko. Po obu stronach ciągnęły się zwęglone i ogołocone z gałęzi pnie. Przez drogę przetaczał się popiół, a obwisłe wąsy drutu rozpiętego między poczerniałymi słupami pojękiwały cicho na wietrze. Spalony dom na polanie, a dalej pas łąk, nagich i szarych, i niedokończony czerwony nasyp, gdzie przerwano roboty drogowe. Jeszcze dalej billboardy reklamujące motele. Wszystko tak jak niegdyś, tyle że wyblakłe i zwietrzałe. Stanęli na szczycie wzgórza, żeby złapać oddech, wystawieni na zimno i wiatr. Spojrzał na chłopca. Nic mi nie jest, tatusiu. Mężczyzna położył mu rękę na ramieniu i kiwnięciem głowy wskazał otwartą krainę rozciągniętą poniżej. Wyjął z wózka lornetkę i zlustrował równinę, gdzie w szarym powietrzu majaczyły zarysy miasta przypominające szkic węglem na tle pustkowia. Nic nie przyciągało oka. Żadnego dymu. Mogę popatrzeć? Tak, oczywiście, że możesz. Chłopiec oparł się o wózek i wyregulował ostrość. Widzisz coś?, spytał mężczyzna. Nic. Chłopiec opuścił lornetkę. Pada. Tak, wiem.
Przykryty plandeką wózek zostawili w wąwozie i ruszyli stromizną wśród ciemnych pni do miejsca, gdzie mężczyzna dostrzegł półkę skalną.
Читать дальше