Kiedy przyszedł Ballard, Fred Kirby siedział w kucki na podwórku przed domem, tam gdzie stale przesiadywał, przy kranie. Ballard jeszcze z drogi otaksował go wzrokiem.
Cześć, Fred – przywitał się.
Kirby podniósł rękę i skinął głową.
Zachodź, Lester – zaprosił go.
Ballard podszedł pod urwisko nad drogą i spojrzał w górę na siedzącego Kirby'ego.
Masz whisky? – spytał.
Coś by się znalazło.
Nalałbyś mi ze dwie kwaterki.
Kirby wstał.
Zapłacę ci zaraz w przyszłym tygodniu – dodał Ballard.
Kirby znów kucnął.
Albo jutro – poprawił się Ballard.
Kirby odwrócił głowę na bok, złapał nos w dwa palce, wysmarkał żółtego gila w trawę, a potem wytarł rękę o dżinsy na kolanie. Potoczył wzrokiem po polach.
Lester, nie mogę – powiedział.
Ballard wykręcił głowę, żeby zobaczyć, na co Kirby patrzy, ale wokół były tylko góry. Przestąpił z nogi na nogę, sięgnął do kieszeni.
Pójdziesz na wymianę? – spytał.
Może i pójdę. A co masz?
Scyzoryk.
Pokaż.
Ballard otworzył scyzoryk i rzucił go do góry, na urwisko. Ostrze wbiło się w ziemię przy bucie Kirby'ego. Ten popatrzył chwilę, schylił się po scyzoryk, wziął go do ręki, wytarł stal o kolano i przyjrzał się nazwie. Zamknął, znów otworzył i odciął kawalątek z podeszwy.
Dobra – zgodził się.
Wstał, schował nóż do kieszeni, przeszedł na drugą stronę drogi w kierunku strumienia.
Ballard patrzył, jak szuka na skraju pola, kopie w krzaki i wiciokrzew. Raz i drugi obejrzał się. Ballard odwrócił wzrok w stronę błękitnych wzgórz.
Po chwili Kirby wrócił, ale bez whisky. Oddał Ballardowi scyzoryk.
Nie mogę znaleźć – przyznał.
Nie możesz znaleźć?
Nie mogę.
Szlag by trafił!
Znajdę później. Chyba schowałem ją po pijaku.
Gdzieżeś ją schował?
Właśnie nie wiem. Myślałem, że trafię jak po sznurku, ale musiałem schować gdzie indziej, niż mi się zdawało.
Niech to cholera weźmie!
Jak nie znajdę tej, to skombinuję drugą.
Ballard schował nóż do kieszeni, okręcił się na pięcie i wrócił tą samą drogą, co przyszedł.
Z wychodka zostało tylko kilka zbutwiałych, połamanych desek zarośniętych malachitowym mchem, które leżały zwalone w płytkiej dziurze, pełnej zmutowanych, wybujałych ponad miarę chwastów. Ballard minął je, poszedł za stodołę, znalazł polankę wśród czarciego ziela i psianki. Kucnął i zrobił kupę. Wśród gorących, przykurzonych paproci zaśpiewał ptak. Odfrunął. Ballard podtarł się patykiem, zgarnął spodnie z ziemi, wstał. Zielone muchy już obsiadły ciemny balas stolca. Zapiął spodnie i wrócił do domu.
Dom miał dwie izby. W każdej po dwa okna. Za nim rosła lita ściana chwastów, wysokich aż po okap. Ganek z przodu również był zarośnięty chwastami. Z gościńca biegnącego pół kilometra dalej było widać szary dach z cedrowego gontu i komin, nic więcej. Ballard wydeptał ścieżkę przez chaszcze do tylnych drzwi. W narożniku ganku wisiało gniazdo szerszeni. Strącił je. Wyfrunęły pojedynczo i odleciały. Wszedł do środka. Kawałkiem tektury zamiótł podłogę. Zebrał stare gazety, zaschłe odchody lisów i oposów, grudki błota w ceglanym kolorze, które spadły z drewnianego stropu razem z czarnymi łuskami poczwarek. Zamknął okno. Jedyna pozostała szyba wyleciała cicho z wyschniętej framugi i wpadła mu w ręce. Odstawił ją na parapet.
W palenisku leżał stos cegieł i glina murarska. Połówka żelaznego rusztu. Wyrzucił cegły, zmiótł glinę, po czym, na czworakach, wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do komina. W płachetku kaprawego światła wisiał pająk. Zaleciało stęchłą ziemią i starym dymem. Ballard zgarnął gazety, ułożył w kominku, podpalił. Ogień trawił je bardzo powoli. Małe płomyki lizały je po brzegach. Arkusze czerniały, skręcały się, wzdrygały, gdy wtem pająk spuścił się na nitce i znalazł spoczynek zwinięty w popiele na dnie kominka.
Pod wieczór niewielki, cienki materac z zaplamioną powłoką forsował zarośla w stronę chaty. Balansował na głowie i ramionach Lestera Ballarda, którego stłumione przekleństwa na kolcorośle i jeżyny nie docierały do niczyich uszu.
Po wejściu do chaty Ballard rzucił materac na podłogę. Wzbił się spod niego tuman kurzu, który przetoczył się po wypaczonych deskach i osiadł. Ballard podniósł przód koszuli i wytarł twarz i głowę z potu. Wyglądał prawie jak wariat.
O zmroku siedział z całym dobytkiem w pustej izbie. Zapalił lampę, postawił na środku na podłodze i usiadł przed nią po turecku. Nad kloszem lampy trzymał metalowy wieszak, na który nanizał plastry ziemniaków. Kiedy już prawie sczerniały, zsunął je z drutu nożem na talerz, nadział znów jeden, podmuchał, ugryzł. Siedział z otwartymi ustami, wdychając i wydychając powietrze, i trzymał kawałek ziemniaka na dolnej szczęce. Przeklinał, że jest gorący, ale nie przestawał jeść. Ziemniak był surowy w środku, smakował naftą.
Kiedy go zjadł, skręcił sobie papierosa, zapalił od drżącego stożka nafty na brzegu klosza i siedział, wciągając dym, którego kłęby dobywały mu się z ust i dziurek w nosie. Małym palcem wolno strząsał popiół do mankietu spodni. Rozłożył zebrane gazety i mruczał teraz nad nimi, a z ust spływały mu słowa. Stare wieści o dawno zmarłych ludziach, zapomniane wydarzenia, reklamy lekarstw i żywy inwentarz na sprzedaż. Dopalił papierosa, aż został mu tylko popiół. Przykręcił lampę, dopóki w bańce u dołu klosza nie jarzył się już tylko nikły pomarańczowy ogienek, ściągnął buciory, spodnie i koszulę, a potem położył się na wznak na materacu, prawie nago, bo w samych skarpetkach. Myśliwi odarli ściany izby z większości desek na drewno do kominka, a z ogołoconego nadproża nad oknem zwisał kawałek brzucha i ogon czarnego połoza. Ballard usiadł, zwiększył płomień w lampie. Wstał, wyciągnął rękę i szturchnął węża palcem w błękitne podbrzusze. Wąż rzucił się, z łoskotem spadł na podłogę, szurnął po deskach jak atrament, który ścieka do rowka, śmignął za drzwi i zniknął. Ballard usiadł na materacu, znów przykręcił lampę i położył się na plecach. W gorącej ciszy słyszał bzyczenie nadlatujących komarów. Leżał i nasłuchiwał. Po chwili przewrócił się na brzuch. Potem znowu wstał, wziął strzelbę opartą o kominek, położył na podłodze przy materacu i znów się wyciągnął. Bardzo chciało mu się pić. W nocy, kiedy spał na plecach z otwartymi ustami jak nieboszczyk, przyśniły mu się górskie strumienie lodowatej czarnej wody.
Z dawnych lat pamiętam jeden jego wybryk. Chodziłem razem z nim do dziesiątej klasy. W szkole byłem od niego lepszy. Kiedyś piłka do softballa wyleciała mu z drogi biegnącej przez pole obok… i wylądowała hen, daleko w kolcoroślach i innych krzakach, więc kazał jednemu chłopakowi, młodemu Finneyowi, po nią pójść. Finney był od niego trochę młodszy. Przykazał mu: Szoruj po piłkę. Młody Finney nie chciał. No to Lester podszedł do niego i zagroził: Jak mi zaraz nie pójdziesz po tę piłkę, to dostaniesz fangę w pysk. Młody Finney miał pietra, ale postawił się Lesterowi i powiedział, że to nie on ją tam rzucił. Stał tam, coś jak ty teraz. Ballard mógł sobie darować. Toż widział, że chłopak nie usłucha. Ale on postał chwilę i nagle jak nie grzmotnie młodego Finneya w twarz. Krew pociekła chłopakowi z nosa, aż usiadł pośrodku drogi. Ale tylko na chwilę, bo zaraz wstał. Ktoś dał mu chustkę, no to przyłożył ją sobie do nosa. Cały nos mu spuchł i ciurkała krew. Młody Finney tylko się na niego popatrzył i poszedł dalej drogą. A ja, ja poczułem się… sam nie wiem jak. Coś się nam nie spodobało. Od tamtej pory nie lubiłem Lestera Ballarda. Inna sprawa, że wcześniej też go nie bardzo lubiłem. Chociaż nic mi nie zrobił.
Читать дальше