Przyszedł przez las z tyłu domu, przez dzikie trawy i wyschłe chwasty za stodołą, przeniósł dziewczynę przez wąskie drzwi, wszedł do środka, złożył ją na materacu i przykrył. Po czym znów wyszedł na dwór z siekierą.
Wrócił z naręczem chrustu, rozpalił ogień na kominku i usiadł przed nim. Kiedy już odpoczął, odwrócił się do dziewczyny. Rozebrał ją do naga i obejrzał dokładnie, lustrując całą od stóp do głów, jak gdyby chciał poznać jej budowę. Wyszedł i obejrzał ją sobie przez okno, leżącą nago przed kominkiem. Po powrocie rozpiął spodnie, zdjął i położył się obok niej. Przykrył siebie i ją kocem.
Po południu wrócił po strzelbę i wiewiórki. Schował wiewiórki za pazuchę, sprawdził zamek strzelby, żeby zobaczyć, czy jest naładowana, i ruszył w górę zbocza.
Kiedy wyszedł z na wskroś zimowego lasu, samochód nadal tam stał. Silnik już nie chodził. Ballard przysiadł na piętach i patrzył. Wokół panowała cisza. Z dołu dobiegał cichy głos radia. Po chwili wstał, splunął, rozejrzał się ostatni raz i zszedł z góry.
Rano, kiedy czarne młode drzewka sterczały z górskiego zbocza jak noże, na jego teren wkroczyli dwaj chłopcy i weszli do domu, w którym Ballard leżał skulony pod kocem na podłodze przed wygasłym kominkiem. Martwa dziewczyna leżała w drugim pokoju, żeby się nie zepsuła od gorąca.
Stanęli w drzwiach. Osaczony Ballard postawił oczy w słup i jak nie ryknie, aż wzięli nogi za pas, omal nie pospadali ze schodów, na podwórze.
Czego tu, psiakrew, szukacie?! – wrzeszczał.
Stali na podwórku. Jeden trzymał w ręce strzelbę, drugi – łuk własnej roboty.
To jest kuzyn Charlesa – przedstawił kolegę chłopak ze strzelbą. – Nie możesz go stąd wyganiać. Powiedzieli nam, że możemy tu zapolować.
Ballard spojrzał na kuzyna.
No to polujcie – rzucił.
Chodź, Aaron – odezwał się chłopak ze strzelbą.
Aaron spojrzał na Ballarda ze złością i obaj przemierzyli podwórko.
Tylko trzymajcie się z dala ode mnie! – zawołał za nimi Ballard z ganku. Dygotał z zimna. – Wara od mojego domu!
Kiedy zniknęli w suchych badylach, jeden jeszcze coś krzyknął, ale Ballard już nie usłyszał co. Stanął w drzwiach, w których przed chwilą stali chłopcy, i spojrzał na pokój, żeby się przekonać, czy uda się stwierdzić, co oni mogli zobaczyć. Ciężko byłoby im cokolwiek dojrzeć. Leżała pod szmatami. Wszedł, rozpalił znów ogień, ukucnął przed paleniskiem i zaczął kląć.
Ze stodoły przyciągnął nieociosaną drabinę własnej roboty i zaniósł do pokoju, w którym leżała dziewczyna. Jeden koniec wstawił do małego kwadratowego otworu w suficie, wszedł po niej na górę i wyjrzał na strych. Dach z cedrowych gontów odcinał się szaloną układanką na tle zimowego nieba, a w szachownicy ciemności rozpoznał kilka starych kartonów pełnych zakurzonych słoików z konserwami. Wszedł na górę, zrobił trochę miejsca na obluzowanych deskach podłogi, odkurzył szmatami i zszedł.
Była dla niego za ciężka. Stanął w połowie drabiny, jedną ręką trzymał się najwyższego szczebla, drugą obejmował w pasie martwą dziewczynę, która wisiała mu pod pachą w podartej, byle jak zszytej koszuli nocnej. Zniósł ją na dół. Spróbował wciągnąć ją za szyję. Nie wszedł wiele wyżej. Usiadł z nią na podłodze w zimnej izbie, z ust buchały mu obłoczki bieli. Jeszcze raz wybrał się do stodoły.
Przyniósł do domu kilka kawałków sznura do pługa, usiadł przed kominkiem i powiązał wszystkie ze sobą. Następnie obwiązał bladego trupa sznurem w pasie i trzymając za drugi koniec, wszedł na drabinę. Dziewczyna powstała z ramionami zwisającymi bezwładnie i szorując po podłodze włosami, wjeżdżała z wolna po drabinie, obijając się o szczeble. W pół drogi na górę utknęła i zadyndała. Po chwili znów zaczęła podjeżdżać do góry.
Zwiewiórek ugotował gulasz z rzepą, a resztę postawił przed kominkiem, żeby nie wystygła. Po jedzeniu schował strzelbę na strychu, po czym zdjął drabinę i zaniósł za dom. Wyszedł na drogę i ruszył do miasta.
Minęło go kilka samochodów. Ballard maszerował w szarej przydrożnej trawie, wśród puszek po piwie i śmieci, i nie podnosił wzroku. Ochłodziło się, gdy więc po trzech godzinach doszedł do Sevierville, był prawie siny.
Ballard na zakupach. Przed wystawą sklepu z galanterią, gdzie stał prymitywny drewniany manekin bez głowy, umocowany na drągu, w rozchełstanej czerwonej sukience.
Kilka razy minął dział pasmanterii i galanterii, trzymając rękę na pieniądzach w kieszeni. Podeszła do niego ekspedientka, która obejmowała się założonymi rękami.
Czym mogę służyć? – zapytała.
Jeszczem się nie rozejrzał – odparł Ballard.
Przedefilował kolejny raz wśród półek z bielizną, z rozbieganymi oczami, jak gdyby bał się zwiewnej konfekcji w pastelowych kolorach. Kiedy znów mijał ekspedientkę, włożył ręce do tylnych kieszeni i niedbale odwrócił głowę w stronę witryny.
Ile kosztuje ta czerwona sukienka z wystawy? – spytał.
Spojrzała na witrynę, zakryła ręką usta, jakby to miało pomóc w przypomnieniu.
Pięć dziewięćdziesiąt osiem – odparła i pokiwała głową. – Dobrze mówię. Pięć dziewięćdziesiąt osiem.
To ją biere – powiedział.
Ekspedientka wyprostowała się. Mniej więcej dorównywała Ballardowi wzrostem.
Jaki pan potrzebuje rozmiar? – spytała.
Spojrzał na nią.
Jaki rozmiar? – powtórzył.
Zna pan rozmiar pani?
Podrapał się w szczękę. Nigdy nie widział tamtej dziewczyny na stojąco. Znów spojrzał na ekspedientkę.
Nie wiem, jaki nosi rozmiar – przyznał.
Jest wysoka?
Chyba trochę niższa od pani.
A wie pan, ile waży?
Będzie pięćdziesiąt kilo albo i lepiej.
Ekspedientka dziwnie na niego spojrzała.
No to musi być bardzo drobna – powiedziała.
Za duża to ona nie jest.
Tu wiszą takie sukienki – powiedziała ekspedientka i ruszyła przodem.
Doszli po skrzypiącej, wypastowanej drewnianej podłodze do wieszaka zrobionego z zespawanej rury kanalizacyjnej. Ekspedientka odsunęła wieszaki na bok, wyjęła czerwoną sukienkę, podniosła.
To jest siódemka – powiedziała. – Powinna być dobra, chyba że ta pani jest naprawdę drobniutka.
Biere – powiedział Ballard.
Gdyby nie pasowała, można wymienić.
Biere.
Przewiesiła sobie sukienkę na ręce.
Coś jeszcze? – spytała.
Tak – powiedział Ballard. – Jeszcze zda mi się to i owo.
Ekspedientka czekała.
No coś do tej sukienki.
Ale konkretnie co? – spytała.
Musi mieć majtki – wypalił Ballard.
Ekspedientka odkaszlnęła w pięść, odwróciła się, przeszła znów między wieszakami, Ballard, cały w pąsach, za nią.
Stanęli przy ladzie, na którą przez cały czas popatrywał kątem oka. Ekspedientka postukała w szklaną gablotę, ale patrzyła w bok. Ballard stał z rękami w tylnych kieszeniach, łokcie sterczały mu do tyłu.
To wszystko, co mamy – powiedziała. Wyjęła ołówek zza ucha i przejechała po gablocie w ladzie.
Macie czarne?
Przejrzała stosy, wyciągnęła czarne majtki z różowymi wstążeczkami.
Biere – powiedział Ballard. – I jeszcze da mi pani tamto.
Spojrzała za jego palcem.
Haleczkę? – zapytała.
Aha.
Przeszła w drugi koniec lady.
Tu jest taka ładna czerwona – doradziła. – Ładnie będzie pasowała do sukienki.
Czerwona? – spytał Ballard.
Podniosła halkę do góry.
Читать дальше