Jak ten twój grzdyl? – spytał.
Jak był debil, tak i jest – odpowiedziała, wracając na kanapę do swojej gazety.
Ballard kucnął przed ubrudzonym, śliniącym się kretynem, zmierzwił mu włoski na prawie łysej głowie.
Niby debil, a swój rozum ma – powiedział. – Dobrze mówię?
Diabła tam – zbyła go dziewczyna.
Ballard zmierzył ją wzrokiem. Miała na sobie różowe spodnie z taniej bawełny, siedziała z podkulonymi nogami na kanapie, tuląc poduszkę do brzucha. Wstał, podszedł do piecyka, stanął do niego tyłem. Piec był ogrodzony na wysokości pasa drucianą siatką. Siatkę przybito gwoździami do podłogi i rozpostarto na palikach tak samo przybitych gwoździami.
Założę się, że jakby chciał, toby pchnął i rozwalił tę siatkę – skomentował Ballard.
Dostałby w tyłek – odparła dziewczyna.
Ballard nie spuszczał z niej wzroku. Zmrużył chytrze oczy, uśmiechnął się.
To twój grzdyl, co nie? – powiedział.
Dziewczyna aż się wzdrygnęła.
Aleś ty pieprznięty – powiedziała.
Ballard uśmiechnął się. Z ciemnych nogawek spodni leciała mu para.
Mnie nie oszukasz – powiedział.
Łżesz jak najęty! – zawołała.
Chciałabyś.
Stul pysk!
Ballard odwrócił się, żeby się ogrzać z przodu. Drogą przejechał samochód. Oboje wyciągnęli szyje, żeby spojrzeć za światłami. Kiedy znów przeniosła wzrok na niego, przedrzeźniając go, zrobiła kurzy dzióbek. Dziecko na podłodze siedziało i śliniło się, ale bez ruchu.
Pewno ci go zmajstrował ten stary szurnięty Thomas – powiedział Ballard.
Dziewczyna gapiła się na niego bez słowa. Oblała się rumieńcem, oczy też miała zaczerwienione.
Chyba nie poszłaś w krzaki z tym starym szajbusem?
Stul pysk, Lesterze Ballardzie. Bo poskarżę na ciebie tacie.
To ja poskarżę na ciebie – zaskomlał Ballard.
No to zobaczysz!
Diabła tam – uciął Ballard. – Toż ja się tylko tak drzaźniłem.
Gadaj zdrów.
Chyba jesteś za młoda, żeby się poznać, kiedy chłop się z tobą drzaźni.
Jaki tam z ciebie chłop. Szajbus, i tyle.
Może i większy, niżbyś sobie myślała – usadził ją Ballard. – Dlaczego nosisz portki?
A co tobie do tego?
Ballardowi zaschło w ustach.
Bo nic przez nie nie widać – powiedział.
Spojrzała na niego tępym wzrokiem, po chwili zaczerwieniła się.
Nic tam nie ma dla ciebie do patrzenia – odparowała.
Na sztywnych nogach podszedł do kanapy i stanął na środku izby.
Pokazałabyś mi te swoje śliczności cycuszki – powiedział chrapliwym głosem.
Wstała i pokazała mu drzwi.
Wynocha stąd – zawołała. – Ale już.
Oj, co ty – wycharczał Ballard. – Już o nic cię nie będę nagabywał.
Lesterze Ballardzie, jak tatulo wróci do domu, to cię zabije. A teraz wynocha stąd, nie żartuję.
Tupnęła nogą.
Ballard spojrzał na nią.
No dobra – powiedział. – Jak sobie chcesz.
Podszedł do drzwi, otworzył, wyszedł, zamknął za sobą. Usłyszał, że dziewczyna zamyka za nim na zasuwkę. Noc była zimna i klarowna, na niebie jaśniała wielka tarcza księżyca. Oddech Ballarda uleciał białym obłokiem do ciemnego nieba. Obejrzał się na dom. Dziewczyna patrzyła zza futryny. Ruszył w dół popękanym podjazdem do szosy, minął rów, okrążył podwórko i zawrócił do domu. Wziął strzelbę, którą zostawił opartą o rajską jabłoń, podkradł się wzdłuż domu, wszedł na murek z pustaków, minął sznur na pranie i pryzmę węgla, stanął tam, skąd mógł zajrzeć przez okno. Widział tył głowy dziewczyny wystający znad kanapy. Chwilę jej się przyglądał, uniósł strzelbę, wymierzył w głowę. Ledwo się złożył, dziewczyna nagle wstała z kanapy i odwróciła się do okna. Wypalił.
Wystrzał strzelby zabrzmiał w zimnej ciszy niezwykle głośno. Przez rozpajęczynioną szybę zobaczył, jak dziewczyna osuwa się, a potem znów podnosi. Włożył kolejny nabój do magazynka, podniósł strzelbę i wtedy dziewczyna upadła. Schylił się, pogrzebał w zmarzniętym błocie, żeby znaleźć pustą łuskę, ale nie znalazł. Obiegł dom, wpadł na ganek, w kilku susach pokonał kręte schody, zatrzymał się przed drzwiami.
Ty durnoto – sklął sam siebie. – Toż słyszałeś, że zamyka na zasuwę.
Zeskoczył na ziemię, pobiegł na tył domu, wszedł przez niski ocieniony ganek, pchnął drzwi kuchenne, ruszył prosto do dużej izby. Leżała na podłodze, ale żyła. Ruszała się. Wyglądała, jakby chciała wstać. Strużka krwi, która pociekła przez kawałek żółtego linoleum, wsiąkała ciemną wstążką w drewnianą podłogę. Ścisnął strzelbę i patrzył.
Skonajże, do diabła! – zawołał.
Skonała.
Kiedy przestała się ruszać, obszedł izbę, pozbierał gazety i czasopisma, podarł na kawałki. Debil przyglądał się bez słowa. Ballard zerwał drucianą siatkę z piecyka i przewrócił go kopniakiem. Rura wpadła do izby w chmurze sadzy. Szarpnięciem otworzył drzwi kozy, wypadły z niej gorące węgle. Zebrał papiery na stos. Wkrótce na środku izby zapłonęło ognisko. Ballard podniósł ciało dziewczyny. Było śliskie od krwi. Zarzucił ją sobie na ramię, rozejrzał się. Strzelba. Stała oparta o kanapę. Podniósł ją, potoczył oszalałym wzrokiem po izbie. Już pod sufitem kłębiły się warstwy dymu, języki ognia lizały nagie deski podłogi na brzegu linoleum. Gdy uciekał przez drzwi kuchni, zobaczył jeszcze w tym dymie małego debila. Siedział i patrzył na niego oczami jak paciorki, umorusany i nieulękły, wśród malowanych płomieni.
Ballard szedł drogą dochodzącą do szczytu góry, kiedy szeryf zatrzymał za nim samochód. Kazał Ballardowi odłożyć strzelbę, ale ten nawet nie drgnął. Stał wyprostowany na poboczu, trzymając strzelbę w jednej ręce, i nawet się nie odwrócił, żeby zobaczyć, kto do niego mówi. Szeryf wyciągnął pistolet przez okno, wycelował. W rześkim powietrzu dało się wyraźnie słyszeć trzask kurka i dłoni spadającej na blokujący karb bębenka.
Stary, wbij ty ją lepiej w ziemię – powiedział szeryf.
Ballard postawił strzelbę kolbą na ziemi i puścił. Upadła w przydrożne krzaki.
Teraz odwróć się.
Teraz podejdź tu.
Teraz postój tak chwilę.
Teraz wsiadaj.
Teraz wyciągnij ręce.
Jak zostawisz tu moją strzelbę, ktoś ją zacharapci.
Już ja się zaopiekuję twoją pieprzoną strzelbą.
Mężczyzna za biurkiem złożył ręce przed sobą jak do modlitwy. Patrzył na Ballarda przez palce.
Skoro nie zrobiłeś nic złego, to dlaczego tak się kryłeś po krzakach, żeby nikt cię nie mógł znaleźć?
Bo wiem, do czego władza jest zdolna – mruknął Ballard. – Pizgną człowieka do paki i spuszczą mu łomot.
Szeryfie, czy ten człowiek spotkał się tu kiedykolwiek ze złym traktowaniem?
On sam dobrze wie, że nie.
Podobno walnął pan zastępcę szeryfa, Walkera.
No to jak, walnąłeś czy nie?
Czego pan tam szukał?
A tak się rozglądałem.
Walker panu nie podpowie, co ma pan mówić.
Mógłby mi powiedzieć, czego mam nie mówić.
Czy to prawda, że spalił pan chałupę Waldropa?
Nie.
Mieszkał pan w niej, kiedy się spaliła.
Takie gadanie… nie ja to zrobiłem. Wyszedłem dużo wcześniej, zanim się spaliła.
W pokoju zapadło milczenie. Po chwili mężczyzna za biurkiem opuścił ręce i złożył na podołku.
Panie Ballard – powiedział. – Albo pan zmieni tryb życia, albo musi pan sobie poszukać innego miejsca na ziemi.
Ballard wszedł do sklepu i zatrzasnął za sobą żelazne, zakratowane drzwi. W środku siedział tylko Fox, który skinął głową niewysokiemu klientowi z udręczoną miną. Klient nie odwzajemnił powitania. Wszedł między regały, zaczął wybierać artykuły, puszki ustawione nalepkami do przodu, zostawiając dziury w równych rzędach, po czym złożył wszystko na ladzie przed sklepikarzem. Na koniec stanął przed ladą z mięsem i wędlinami. Fox wstał, włożył biały fartuch z zastarzałymi plamami po krwi wybielonymi na jasnoróżowy kolor, zawiązał go z tyłu, podszedł do lady, zapalił światło, które padło na mortadelę, gomółki żółtego sera i tacę z cienko pokrojonymi kotletami schabowymi wśród kiełbas i salcesonów.
Читать дальше