Mój hurtownik nie chce dziś robić.
Ile byś dał za wszystkie? – spytał Ballard.
Dam ci osiem za wszystkie trzy.
Ballard potoczył wzrokiem po mężczyznach. Przyglądali się pilnie, jaką też cenę uzyska w ten niedzielny poranek za używane zegarki. Zważył zegarki w dłoni, podał tamtemu.
No to są twoje – oznajmił.
Kupiec zegarków wstał, przekazał Ballardowi pieniądze, wziął zegarki.
Chcesz ten za trzy? – spytał mężczyznę stojącego obok.
Dobra, biorę.
Ktoś jeszcze chce zegarek za trójkę?
Podniósł ostatni.
Drugi mężczyzna, który przedtem oglądał zegarki, wyprostował nogę, sięgnął do kieszeni.
Od ciebie kupię – powiedział.
Orvis, ile chcesz za ten ostatni?
Piątaka.
Cholera, toż on nie jest wart więcej jak dwójkę.
To dobry zegarek.
Nad rzeką Ballard rozejrzał się po białym pustkowiu, skręcił z drogi i wszedł pod most. Na rzece zobaczył cudze ślady. Przeszedł pod drewnianymi ogrodzeniami, dotarł do przęsła, przy którym zostawił opartą strzelbę. Przez chwilę machał bezradnie rękami, obmacywał dłonią beton, obserwował rzekę i ślady, w których już upatrywał koniec swojego życia. Zacisnął palce na osadzie strzelby. Z walącym sercem opuścił ją w dół, klnąc pod nosem.
Nie zawahałbyś się, co? – ryknął w stronę śladów na śniegu.
Jego głos poniósł się pod łukami mostu i wrócił echem głuchy i obcy. Ballard nasłuchiwał z głową przekrzywioną jak pies, a potem wszedł na nasyp i ruszył drogą z powrotem.
Do jaskini dotarł o zmroku. Wczołgał się, zapalił zapałkę, wyjął lampę, zapalił, postawił w kręgu kamieni okalających palenisko. Ściany jaskini wyłaniały się z wiecznej nocy fałdami udrapowanymi w bladym kamieniu, a linia uskoku w sklepieniu sufitu objawiła się rzędem ociekających wapiennych zębów. W czarnym dymniku u góry płonęły odległe, bezpowiekie gwiazdy Plejad, zimne i bezwzględne. Ballard rozkopał ogień, z popiołu i kości wyjął na wierzch kilka matowych węgli bitumicznych. Naznosił suchej trawy i chrustu, po czym rozpalił ogień, poszedł z garnkiem za dom, nabrał śniegu i postawił obok ognia. Jego materac leżał na ściółce z badyli, a na nim pluszowe zwierzaki. Resztę dobytku zwalił w grocie byle jak.
Kiedy ogień już buzował, Ballard poszedł z latarką w drugi koniec pieczary i zniknął w wąskim przejściu.
Zapuścił się w wilgotne, skalne korytarze prowadzące do następnej pieczary w czeluściach góry. Światło latarki przemknęło po wapiennych filarach i ogromnych, mokrych, bezkształtnych kamiennych urnach. Z dna pieczary bił podziemny strumień. Zbierał się czarną taflą w kalcytowym zbiorniku i płynął wąskim akweduktem do czarnej dziury u wylotu groty. Światło z latarki Ballarda odbiło się od powierzchni jeziorka niezmienione, jakby odgięła je dziwna podziemna siła. Wszędzie dokoła ciurkała i rozpryskiwała się woda, a mokre ściany jaskini wyglądały w snopie światła jak polakierowane lub na woskowane.
Minął pieczarę, poszedł wąskim przesmykiem, przez który przepływał strumień. Nurt ginął w ciemnościach przed nim, przelewając się ze stawu w staw, w kamienne czary własnego projektu. Ballard pokonywał zwinnie skały, przesadził półkę, wszystko suchą stopą; miejscami musiał przechodzić nad strumieniem, a wtedy światło wyłuskiwało z kamienistego dna białe raki, które chodziły tyłem i skręcały na oślep.
Pokonał tak około półtora kilometra, meandrami i przewężeniami, kiedy to musiał przeciskać się bokiem, szarżować jak szermierz, przeczołgać się przez tunel, czując za sobą w korycie zapach wody bogatej w minerały i obok skredowaciałego łajna nie wiadomo jakich zwierząt, aż w końcu wyszedł przez komin na korytarz nad strumieniem i znalazł się w wysokiej jaskini w kształcie dzwonu. Ściany, zdobne w łagodne zawijasy, śliniły się krwistoczerwoną gliną, a wszystko wyglądało organicznie, jak trzewia ogromnego zwierzęcia. Znalazłszy się tu, we wnętrznościach góry, Ballard oświetlił latarką skalne półki i płyty, na których zmarli leżeli niczym święci.
Zimnica była okrutna. Pomyślał, że nim dobrnie do końca, pewno będzie wyglądał jak złośliwy pęd rośliny, który puszcza się w skos pod wiatr z iłołupkowej skały, albo porost na górskim grzbiecie. Kiedy piął się do góry o zimowym niebieskim świcie, wśród wielkich głazów i szczątków zwalonych potężnych drzew, zastanawiał się nad całym tym bałaganem. Chaos w lesie, przewrócone drzewa, potrzeba nowych ścieżek. Gdyby miał władzę, zrobiłby porządek w lesie, a także w duszach ludzi.
Znów zaczął padać śnieg. Padał od czterech dni, gdy więc Ballard kolejny raz zszedł z góry, musiał iść prawie do południa, żeby dotrzeć do grani nad domem Greera. Słyszał stamtąd gdakanie siekiery, stłumione odległością i śniegiem. Nic nie widział.
Śnieg, szary na tle nieba, oprószył mu rzęsy. Padał bezszelestnie. Ballard niósł strzelbę i schodził z góry, kierując się w stronę domu.
Kucnął za stodołą i nasłuchiwał Greera. W tym zamarzniętym grzęzawisku błota i łajna odcisnęły się głęboko końskie kopyta. Stodołę, którą przeszedł na wylot, zastał pustą. W sąsieku leżało siano. Stanął we frontowych drzwiach i patrzył przez sypiący śnieg na szarą bryłę domu. Podszedł do kurnika, odwiązał drut przytrzymujący haczyk i wszedł do środka. Kilka białych kur popatrzyło na niego nerwowo ze swoich klitek w drugim końcu pomieszczenia. Minął grzędy i siatkowe drzwi, wszedł do karmnika. Tam napakował sobie kieszenie łuskanym ziarnem i wrócił. Omiótł spojrzeniem kury, pocmokał, wyciągnął do jednej rękę. Zerwała się ze skrzyni, zaskrzeczała przeciągle, zatrzepotała, wylądowała na podłodze i podreptała w swoją stronę. Zaklął. W tym harmidrze pozostałe kury również odmaszerowały, pojedynczo i parami. Chwycił jedną za ogon, kiedy przefruwała obok. Rozjazgotała się, oburzona, dopóki Ballard nie złapał jej za szyję. Trzymał oburącz szamoczącego się ptaka, ściskając strzelbę między kolanami, doskoczył do zarośniętego pajęczyną okienka i wyjrzał. Nic się nie poruszyło.
Ty sukinsynu – powiedział Ballard do kury, do Greera albo do obojga. Skręcił kurze kark i szybko wbiegł między skrzynki lęgowe, wyjął kilka jajek, poupychał do kieszeni i wyszedł.
Wiosną lub w czasie ocieplenia, podczas roztopów w lesie, ślady zimy zjawiają się na cienkich cokołach, a z palimpsestu starych, zagrzebanych szlaków, bijatyk, scen śmierci wyziera śnieg. Opowieści zimowe wychodzą na wierzch, jakby się cofnął czas. Ballard szedł przez las i zacierał swoje dawne ślady tam, gdzie prowadziły przez górski grzbiet i w dół do jego niegdysiejszego domostwa. Stary szlak. Lisie tropy, odznaczające się na tej śnieżnej grawiurze jak małe grzybki i borówkowe bobki tam, gdzie ptaki obsrały szkarłatnym guano śnieg – jak gdyby broczył krwią.
Kiedy minął grzbiet, oparł strzelbę o skały i spojrzał na dom w dole. Z komina nie szedł dym. Patrzył z założonymi rękami. Zapytał Greera, gdzie się podziewa. Szary, zimniejszy dzień, topniejący już śnieg przestał kapać i ściekać.
Ballard patrzył, jak pierwsze płatki spadły niczym popiół na dolinę.
Gdzie jesteś, łotrze? – zawołał.
Dwuminutowe koronkowe serwetki śniegu osiadały i znikały na założonych rękawach jego kurtki. Patrzył, aż niemy dom zamazał mu się w szarym śniegu. Po chwili podniósł strzelbę i doszedł do miejsca za granią, skąd było widać drogę. Nikt nią nie szedł. Śnieg tak sypał, że nie było już widać doliny. Spośród płatków wyprysnęło stado małych ptaków i odfrunęło w ciszę niczym gnane wiatrem liście. Ballard kucnął na piętach, ze strzelbą między kolanami. Rozkazał śniegowi, żeby padał szybciej. Śnieg usłuchał.
Читать дальше