Już wziąłeś, bo ci zapłaciłem.
Nie.
Tu leży forsa. Albo zabierasz się do piłowania, albo odmawiasz, a w tym drugim wypadku upiłuję lufy twoim dupskiem.
Kowal wpatrywał się w Browna. Cofnął się o kilka kroków, a potem odwrócił się i uciekł.
Kiedy zjawił się sierżant straży, Brown rżnął lufy dubeltówki unieruchomionej w poprzek stołu. Żołnierz podszedł, żeby widzieć jego twarz.
Czego?, spytał Brown.
Ten człowiek twierdzi, że groził mu pan śmiercią.
Jaki człowiek?
Ten. Sierżant wskazał ruchem głowy wejście do szopy.
Brown piłował dalej. Coś takiego nazywasz człowiekiem?, odparł.
I jeszcze na dodatek bez pozwolenia włazi tu i używa moich narzędzi, odezwał się kowal.
I co pan na to?, spytał sierżant.
Na co?
Jak pan odpowie na zarzuty tego człowieka?
Łgarz z niego i tyle.
Nie groził mu pan?
Gdzie tam.
Akurat, cholera jasna, rzucił kowal.
Ja nie grożę ludziom. Powiedziałem, że dostanie po dupie, a to u mnie się liczy jak zapisane u notariusza.
I to niby nie jest groźba?
Brown podniósł wzrok. Nie. To nie groźba, tylko obietnica.
Znowu się pochylił i po kilku kolejnych ruchach piłą lufy spadły na klepisko. Odłożył narzędzie, rozwarł szczęki imadła, wyjął dubeltówkę, odpiął lufy od łoża, spakował części do futerału, zamknął wieko i zapiął zatrzaski.
Czego dotyczył spór?, spytał sierżant.
Nic mi nie wiadomo o żadnym sporze.
Lepiej niech pan go spyta, skąd wziął tę broń, co ją tak zrujnował. Idę o zakład, że komuś ukradł.
Skąd pan ma tę broń?, spytał sierżant.
Brown pochylił się i podniósł odcięte lufy. Miały około osiemnastu cali długości. Trzymał je za końce. Wyszedł zza stołu i wyminął sierżanta. Włożył sobie futerał pod pachę i obrócił się w progu. Kowal zniknął bez śladu. Brown spojrzał na sierżanta.
Coś mi się widzi, że ten człowiek wycofał swoje zarzuty, powiedział. Pewnikiem sobie popił.
* * *
Kiedy Brown szedł przez plac w stronę małego cabildo z błota, napotkał Toadvine'a i Webstera, dopiero co zwolnionych z aresztu. Wyglądali dziko i cuchnęli. Poszli we trzech na plażę, usiedli i patrzyli na podłużne szare bałwany, podając sobie z
rąk do rąk butelkę Browna. Żaden z nich nie widział dotąd oceanu. Brown podszedł i dotknął warstwy piany, która oblewała ciemny piasek. Podniósł dłoń i posmakował soli na palcach, potem spojrzał to w jedną, to w drugą stronę i ruszyli plażą w kierunku miasteczka.
Przez całe popołudnie pili w łazarzowej bodedze prowadzonej przez Meksykanina. Weszli żołnierze. Wywiązała się sprzeczka. Toadvine wstał od stołu, zataczając się. Wśród żołnierzy znalazł się jednak rozjemca i przeciwnicy znów usiedli. Ale parę minut później w drodze powrotnej od kontuaru Brown wylał dzban aguardiente na młodego żołnierza i podpalił go cygarem. Mężczyzna pognał na dwór w ciszy, którą zakłócał tylko syk płomieni, najpierw jasnoniebieskich, a potem niewidocznych w słońcu. Miotał się jak człowiek napadnięty przez rój pszczół albo obłęd, wreszcie upadł i spłonął. Gdy dobiegli do niego z wiadrem wody, leżał już w błocie, pomarszczony i sczerniały jak ogromny pająk.
Brown obudził się w małej ciemnej celi, spętany łańcuchami i oszalały z pragnienia. Najpierw sprawdził worek z pieniędzmi. Wciąż wisiał pod koszulą. Wstał ze słomy i przyłożył oko do judasza. Był dzień. Zawołał, żeby ktoś przyszedł. Usiadł, skutymi dłońmi policzył monety i schował je do worka.
Wieczorem żołnierz przyniósł mu kolację. Nazywał się Petit i Brown pokazał mu swój naszyjnik z uszu i pieniądze. Petit odparł, że nie zamierza mu pomagać w żadnych knowaniach. Brown rzekł, że na pustyni zakopał trzydzieści tysięcy dolarów.
Opowiedział o promie, stawiając się w roli Glantona. Znowu pokazał monety i mówił ze znawstwem o miejscach ich pochodzenia, uzupełniając relacje sędziego zmyślonymi na poczekaniu szczegółami. Dzielimy się po równo, szepnął. Tylko ty i ja.
Wpatrywał się zza krat w rekruta. Petit otarł czoło rękawem. Brown zgarnął pieniądze do sakwy i podał mu ją.
Chłopak stał, trzymając niepewnie worek z pieniędzmi. Chciał wepchnąć go z powrotem przez pręty, ale Brown cofnął się i podniósł ręce.
Nie bądź głupi, syknął. Zabiłbym własną matkę, żeby w twoich latach dostać taką szansę od życia.
Gdy Petit wyszedł, usiadł na słomie i spojrzał na cienki blaszany talerz z fasolą i tortillami. Po chwili zaczął jeść. Na dworze znowu padało i słyszał konnych przejeżdżających ulicą, a zaraz potem zapadł zmrok.
Uciekli razem wieczorem dwa dni później. Jeden i drugi mieli znośnego wierzchowca, karabin i koc, prowadzili też muła objuczonego zapasami suszonej kukurydzy, wołowiny i daktyli. Wjechali na zadeszczone wzgórza, a o brzasku Brown podniósł karabin i strzelił chłopakowi w tył głowy. Koń bryknął do przodu, Petit runął przez plecy, a spod oderwanej kości czołowej wyjrzał mózg. Brown zatrzymał swojego konia, zeskoczył na ziemię, zabrał worek z pieniędzmi, wziął nóż chłopaka, jego karabin, prochownicę i kurtkę, odciął mu uszy, nawlókł je na swój szkaplerz, a potem dosiadł konia i odjechał. Muł ruszył za nim, a po chwili jego śladem podążył koń żołnierza.
* * *
Webster i Toadvine wrócili do obozu nad Kolorado bez prowiantu i mułów. Glanton wziął pięciu ludzi i wyruszył o zmierzchu, zostawiając sędziego do pilnowania promu. Do San Diego dotarli w środku nocy i spytali o drogę do domu alcalde. Mężczyzna, którego szukali, podszedł do drzwi ubrany w koszulę nocną i szlafmycę, ze świeczką w ręku. Glanton wepchnął go do salonu i posłał ludzi na tył domu, skąd dobiegły zaraz krzyki kobiety, potem kilka stłumionych uderzeń i zapadła cisza.
Alcalde był mężczyzną po sześćdziesiątce. Odwrócił się, chcąc pobiec żonie na pomoc, ale padł uderzony lufą rewolweru. Wstał, trzymając się za głowę. Glanton wepchnął go do pokoju w głębi domu. Ściskał w garści sznur zawiązany w pętlę, obrócił alcalde, zarzucił mu stryczek na szyję i mocno pociągnął. Na ten widok siedząca na łóżku kobieta znów zaczęła krzyczeć. Miała podbite oko, które szybko puchło, a jeden z rekrutów uderzył ją na odlew w usta, od czego przewróciła się na skotłowaną pościel i zakryła głowę rękami. Trzymając świeczkę w górze, Glanton kazał jednemu ze swych ludzi wskoczyć na ramiona drugiego. Chłopak sięgnął do vigas, znalazł wolną przestrzeń, przewlókł koniec sznura i spuścił go po przeciwnej stronie. Zaczęli ciągnąć, unosząc w górę milczącego i miotającego się alcalde. Ręce miał wolne, więc chwycił sznur nad głową i próbował się podciągnąć, żeby się nie udusić. Wierzgał nogami, obracając się powoli w półmroku.
Válgame Dios, wystękał. Qué quiere?
Chcę dostać z powrotem moje pieniądze, powiedział Glanton. Chcę moje pieniądze, chcę moje muły i Davida Browna.
Cómo?, zacharczał starszy mężczyzna.
Ktoś zapalił lampę. Kobieta podniosła się i najpierw zobaczyła cień, a potem sylwetkę męża dyndającego na sznurze, więc zaczęła pełznąć po łóżku w jego stronę.
Dígame, stęknął alcalde.
Jeden z rekrutów złapał kobietę, ale Glanton ruchem ręki kazał mu się cofnąć. Ruszyła chwiejnym krokiem i chwyciła męża za kolana, żeby go unieść. Łkała i modliła się o litość po równo do Glantona i do Boga.
Stanął z boku, żeby widzieć twarz alcalde.
Читать дальше