Rąb, ty parszywy czerwony czarnuchu, powiedział, a stary Indianin podniósł topór i rozpłatał Johnowi Joelowi Glantonowi głowę aż po tchawicę.
Kiedy weszli do kwatery sędziego, zobaczyli półgłówka leżącego nago na podłodze z dwunastoletnią być może dziewczynką. Za nimi, też nagi, ukazał się sędzia. Trzymał wycelowaną w Indian haubicę. Drewniana laweta stała obok, pasy były odgięte i wyrwane ze stojaków. Sędzia wetknął działo pod pachę, a w drugiej ręce, zawieszonej tuż nad zapłonem, ściskał kopcące cygaro. Jumowie wycofali się w popłochu jeden przez drugiego,
sędzia zaś włożył cygaro do ust, wziął swoją sakwę, wymaszerował na dwór, wyminął Indian tyłem i zszedł ze skarpy. Półgłówek, sięgający mu ledwie do pasa, przez cały czas podążał u jego boku i tak we dwóch dotarli do lasu u podnóża fortyfikacji, po czym zniknęli z oczu.
* * *
Dzicy rozpalili na wzgórzu ognisko, do którego powrzucali sprzęty z kwater białych ludzi, a potem wynieśli na ramionach trupa Glantona jak pokonanego mistrza i cisnęli go w płomienie. Do zwłok przywiązali jego psa. Zwierzę, pociągnięte w rytualnym sati w trzaskający ogień, znikło ze skowytem w kłębach dymu ze świeżego drewna. Przywleczono za nogi tułów doktora, dźwignięto go i rzucono na stos. Jego półmastifa też oddano płomieniom. Miotał się i w końcu zsunął po drugiej stronie, a rzemienie, którymi go spętano, najwyraźniej się przepaliły, bo zaczął się czołgać, ślepy, poparzony, kopcący, ale wepchnięto go z powrotem łopatą. Pozostałe ciała, wszystkich osiem, usypano na ognisku; skwierczały teraz, cuchnąc, a obłoki gęstego dymu zasnuły rzekę. Głowę doktora zatknięto na żerdź i obnoszono dokoła, ale w końcu ją też wrzucono w płomienie. Indianie podzielili na klepisku broń i ubrania zabitych, tak samo jak złoto i srebro z rozprutego i porąbanego kufra, który wyciągnięto z kwater. Całą resztę ciśnięto w ogień, a wschodzące słońce połyskiwało na pstrych twarzach, oni zaś siedzieli na ziemi, każdy z nowym łupem przed sobą, i patrząc
w ogień, kurzyli fajki niczym jakaś barwna trupa mimów skrzyknięta na odludziu, z dala od miast i motłochu pohukującego zza kopcących świateł rampy, dumająca o objeździe miasteczek, lichym tuszu trąbki i werbla i surowych deskach, na których wypisane jest ich przeznaczenie, bo ludzie ci nie byli wcale bardziej wolni i suwerenni niż ich ofiary i na zwęglone czaszki nieprzyjaciół żarzące się w popiele jaskrawo niczym krew patrzyli jak na zapowiedź własnego kresu.
UCIECZKA • NA PUSTYNIĘ • ŚCIGANI PRZEZ JUMÓW
• ODPÓR • ALAMO MUCHO • JESZCZE JEDEN UCIEKINIER
• OBLĘŻENI • GRA W KULKI • OGNIE NOCĄ
• SĘDZIA ŻYJE • TARGI NA PUSTYNI
• EKSKSIĄDZ NAWOŁUJE DO ZABÓJSTWA
• W DROGĘ • KOLEJNE SPOTKANIE
• POTOK CARRIZO • ATAK • POŚRÓD KOŚCI
• GRA O WSZYSTKO • EGZORCYZM
• RANNY TOBIN • NARADA • RZEŹ KONI
•SĘDZIA O DELIKTACH
• KOLEJNA UCIECZKA, KOLEJNA PUSTYNIA
Toadvine i dzieciak przedarli się w górę rzeki pod gradem strzał grzechoczących w nadbrzeżnych zaroślach. Wypadli z łoziny, wdrapali się na wydmy, zeszli po drugiej stronie i znów się wyłonili, dwie ciemne sylwetki sunące z mozołem po piachu, to biegnące truchtem, to się słaniające. Wystrzał z rewolweru zabrzmiał głucho i martwo w tej otwartej przestrzeni. Na grzbiecie wydmy ukazało się czterech Jumów, którzy wcale ich nie ścigali, tylko ustalili obrany przez nich kurs w terenie i zawrócili.
Dzieciak miał w nodze strzałę, utkwiła w kości. Zatrzymał się, usiadł, odłamał drzewce kilka cali od rany, wstał i ruszyli dalej. Zatrzymali się na szczycie wzniesienia i spojrzeli za siebie. Jumowie zniknęli z wydm i widać było tylko dym unoszący się ciemną smugą spomiędzy nadrzecznych skał. Na zachodzie rozpościerała się kraina pofałdowanych piaszczystych pagórków, wśród których człowiek mógł się zaczaić w ukryciu, ale
nie było tam żadnego miejsca osłoniętego przed słońcem i jedynie wiatr mógłby zatrzeć ślady.
Możesz iść?, spytał Toadvine.
A co innego pozostaje?
Dużo masz wody?
Mało.
Co chcesz robić?
Nie wiem.
Można by cofnąć się nad rzekę i przywarować, zaproponował Toadvine.
A co potem?
Znów spojrzał w kierunku fortu, a potem na ułamaną strzałę w nodze dzieciaka i płynącą krew. Chcesz to spróbować wyciągnąć?
Nie.
To co chcesz?
Iść.
Skorygowali kurs i ruszyli szlakiem taborów, wędrowali przez całe długie przedpołudnie, popołudnie i wieczór. O zmierzchu wypili resztkę wody i brnęli dalej pod obracającym się z wolna kołem gwiazd, potem zasnęli, dygocząc wśród wydm, o świcie podnieśli się i znowu ruszyli. Ranna noga zesztywniała i dzieciak utykał w tyle, podpierając się kawałkiem dyszla jak kosturem, i dwa razy powiedział Toadvine'owi, żeby go zostawił, ale on nie chciał.
Zobaczyli ich, jak się zbierają od wschodu na uskoku drżącego horyzontu niczym nędzne marionetki. Byli pieszo i wydawało się, że biegną truchtem. Nie upłynęła godzina, gdy zaczęli szyć z łuków.
Dwaj uciekinierzy szli dalej, dzieciak z wyjętym rewolwerem, obaj odskakiwali i uchylali się przed strzałami, które ze świstem sypały się ze słońca, błyszcząc na całej długości na tle jasnego nieba, potem malały w skróconej perspektywie i wreszcie zastygały w ziemi. Ułamywali w marszu drzewce, żeby nie mogły być ponownie użyte, i wlekli się na ukos przez wydmy jak kraby, aż wreszcie strzały zaczęły padać tak gęsto i blisko, że musieli się zatrzymać. Dzieciak wyciągnął się na ziemi, wsparty na łokciach, napiął kurek i wycelował z rewolweru. Jumowie znajdowali się w odległości stu jardów. Wznieśli okrzyk. Toadvine przyklęknął obok. Broń szarpnęła do tyłu, szary dym zawisł nieruchomo w powietrzu i jeden z dzikich zniknął z oczu jak aktor w scenicznej zapadni. Dzieciak znów odciągnął kurek, ale Toadvine położył dłoń na lufie, więc spojrzał na niego, zluzował mechanizm, usiadł i załadował pustą komorę, dźwignął się, wziął kostur i ruszyli dalej. Z tyłu na równinie słyszeli ciche nawoływania tubylców, którzy zbiegli się dokoła zastrzelonego pobratymca.
Pomalowana horda podążała ich śladem cały dzień. Nie pili wody od dwudziestu czterech godzin, jałowy fresk piachu i nieba zaczął drżeć i pływać i raz po raz nadlatywały ku nim ukośnie strzały, niczym kępy zmutowanych roślin pustynnych pieniących się gniewnie w powietrzu. Nie ustawali. Kiedy dotarli do studni w Alamo Mucho, słońce z przodu wisiało już nisko, a na krawędzi zbiornika siedziała jakaś postać. Wstała i zastygła w drżącej soczewce świata, potem wyciągnęła rękę, czy w geście powitania, czy przestrogi, tego nie wiedzieli. Kuśtykali dalej,
osłaniając oczy, a postać przy studni zawołała. Był to eksksiądz Tobin.
Sam, bez broni.
Ilu was?, spytał.
Ilu widać, odparł Toadvine.
Wszyscy padli? Glanton? Sędzia?
Nie odpowiedzieli. Zsunęli się na dno studni, gdzie było kilka cali wody, uklękli i zaczęli pić.
Dziura, w której zbudowano studnię, miała może kilkanaście stóp średnicy, więc zajęli pozycje wokół pochyłych ścian krateru i patrzyli, a Indianie rozbiegli się po równinie, sadząc w oddali powolne susy. Potem skupili się w kilku strategicznych miejscach i zaczęli strzelać do uciekinierów, a Amerykanie ostrzegali się krzykiem przed nadlatującymi strzałami jak oficerowie artylerii, leżąc na odsłoniętej skarpie i obserwując znad studni napastników, z dłońmi rozczapierzonymi po bokach, z nogami ugiętymi w kolanach, gotowi do skoku jak koty. Dzieciak całkowicie wstrzymał ogień i wkrótce od zachodniej strony, którą faworyzowało słońce, zaczęli się zbliżać dzicy.
Читать дальше