Wielkanoc tego roku wypadła w ostatni dzień marca. O świcie dzieciak, Toadvine i chłopak o nazwisku Billy Carr przepłynęli na drugą stronę, żeby naciąć gałęzi wierzbowych, które rosły w górze rzeki za obozem imigrantów. Mijając obóz, przed świtem, napotkali grupę sonoran i zobaczyli wiszącego na szubienicy nędznego Judasza ze słomy i szmat, z namalowanym grymasem na płóciennej twarzy, dowodzącym, że dłoń, która go wykonała, miała zaledwie dziecięce wyobrażenie o tym człowieku i popełnionej przez niego zbrodni. Sonoranie pili już
od północy, rozpaliwszy ognisko na ilastej ławie, gdzie stała szubienica, i krzyknęli do Amerykanów po hiszpańsku, gdy ci przejeżdżali skrajem obozu. Ktoś przyniósł z ogniska witkę z tlącymi się pakułami i podpalił Judasza. W łachmany kukły powtykano petardy i fajerwerki, gdy więc zajęła się ogniem, kolejne jej części zaczęły wybuchać deszczem płonących szmat i słomy. Wreszcie eksplodowała bomba w portkach i wszystko rozprysło się na drobne kawałki w sadzy i odorze siarki. Mężczyźni zaczęli wiwatować, mali chłopcy zaś na koniec obrzucili kamykami wiszące na stryczku poczerniałe szczątki. Jako ostatni przez polanę przejechał dzieciak, sonoranie zawołali go więc, proponując wino z bukłaka, ale wzruszył ramionami pod złachmanionym płaszczem i pognał dalej.
Z niektórych sonoran Glanton zrobił niewolników i podzielonych na ekipy zapędził do robót przy fortyfikacjach na wzgórzu. W obozie trzymano także siłą grupkę kilkunastu indiańskich i meksykańskich dziewcząt, niektóre były jeszcze niemal dziećmi. Z pewnym zainteresowaniem nadzorował wznoszenie murów, lecz poza tym dał swoim ludziom całkowitą swobodę w obsługiwaniu przeprawy. Wydawało się, że nie zwraca większej uwagi na gromadzone bogactwa, choć każdego dnia otwierał w swojej kwaterze mosiężny zamek zabezpieczający wielki kufer z drewna i skóry, podnosił wieko i wsypywał całe worki kosztowności, w środku zaś były już tysiące dolarów w złotych i srebrnych monetach, jak również biżuteria, zegarki, pistolety, złoty kruszec w małych skórzanych sakiewkach, srebro w sztabach,
noże, zastawy i srebra stołowe oraz zęby.
Drugiego kwietnia David Brown z Długim Websterem i Toadvine'em wyprawili się do miasteczka San Diego na starym wybrzeżu meksykańskim w celu uzupełnienia zapasów. Wyruszyli o zachodzie słońca z karawaną zwierząt jucznych, wyjeżdżając spomiędzy drzew, zerkając na rzekę, a potem sprowadzając konie w poprzek wydm w objęcia chłodnego niebieskiego zmierzchu.
W ciągu pięciu dni przebyli bez przygód pustynię, wdrapali się na nadmorskie wzgórza, przeprowadzili muły przez zaśnieżoną przełęcz, zeszli stokiem od zachodu i wjechali do miasta w leniwej mżawce. Ich skórzane ubrania były nasiąknięte deszczówką, a z uwalanych zwierząt i uprzęży skapywał muł. Na błotnistej ulicy minęli oddział amerykańskiej kawalerii i usłyszeli w oddali huk morza tłukącego się o szary kamienny brzeg.
Brown zdjął z łęku siodła płócienną sakwę pełną monet, po czym cała trójka zsiadła z koni, weszła do składu towarów i bez słowa wysypała zawartość na kontuar.
W sakwie były dublony z Hiszpanii i Guadalajary, półdublony, złote dolary, małe złote półdolarówki, francuskie monety dziesięciofrankowe, złote orły i półorły, „dziurawe” dolary i te bite w Karolinie Północnej i Georgii – dwudziestodwukaratowe. Sklepikarz obliczył wartość zapłaty na wadze, usypując na szalkach kopczyki monet wedle ich pochodzenia, potem odkorkował butelkę i nalał porcje do małych blaszanych kubków
z zaznaczoną pojemnością ćwierci kwarty. Wypili, odstawili kubki, a on pchnął ku nim butelkę po surowych tartacznych deskach.
Mieli listę zapasów, które należało poczynić, a gdy już dogadali się co do ceny mąki, kawy i innych artykułów, wyszli na ulicę, każdy z butelką w garści. Ruszyli po kładce z desek, przeszli przez błoto, minęli rzędy ruder i placyk, za którym zobaczyli przetaczające się niskie morze, małe skupisko namiotów i ulicę, gdzie przysadziste chatki ze skór ciągnęły się nad plażą skrajem obiedki jak dziwne łodzie rybackie, całkiem czarne i błyszczące w deszczu.
To właśnie w jednej z nich obudził się nazajutrz Brown. Niewiele pamiętał z poprzedniego wieczoru, a w środku prócz niego nie było nikogo. Resztka pieniędzy znajdowała się w torbie, którą miał zawieszoną na szyi. Pchnął na oścież drzwi ze skóry i wyszedł wprost w mrok i mgłę. Nie rozkulbaczyli ani nawet nie nakarmili swoich zwierząt, więc wrócił do składu, przed którym wciąż stały przywiązane, usiadł na dechach i patrzył, jak zza wzgórz za miastem wyłania się świt.
W południe, kaprawooki i śmierdzący, stanął przed drzwiami alcalde, żądając uwolnienia swoich towarzyszy. Alcalde ulotnił się tylnym wejściem i wkrótce zjawił się amerykański kapral z dwoma żołnierzami i przepędził Browna. Godzinę później Brown zaszedł do kuźni. Stanął ostrożnie w progu i patrzył w półmrok, póki nie dostrzegł zarysów rzeczy w środku.
Kowal pracował przy stole. Brown wszedł i położył przed nim wypolerowany mahoniowy futerał z przytwierdzoną
tabliczką z nazwiskiem. Poluzował zatrzaski, otworzył wieko i wyjął z zagłębienia dwie lufy i osadę strzelby. Przypiął lufy do baskili, postawił dubeltówkę na ławie i zamocował czółenko. Napiął kciukami kurki i opuścił je z powrotem. Wykonana była w Anglii, miała lufy ze stali damasceńskiej i grawerowane zamki, a osadę zrobiono z guzowatego mahoniu. Podniósł głowę. Kowal patrzył na niego.
Naprawiasz broń?
Trochę.
Trzeba skrócić lufy.
Mężczyzna wziął strzelbę. Między lufami znajdowała się listwa łącząca oraz inkrustowane złotem nazwisko rusznikarza z Londynu. Baskilę ozdobiono dwoma platynowymi paskami, w stalowych ryglach i kurkach wyżłobiono głębokie ślimacznice, a po obu stronach nazwiska widniał wizerunek kuropatwy. Lufy, o fioletowym odcieniu, wykonane były z potrójnych arkuszy blachy, a kute żelazo i stal miały płynne kształty podobne do śladów dziwnego starożytnego węża, rzadkiego, pięknego i śmiertelnie niebezpiecznego, kolba zaś, wyfasonowana z ciemnoczerwonej czeczotki, kryła w stopce otwierany sprężyną srebrny schowek na kapiszony.
Kowal obrócił broń w dłoniach i spojrzał na Browna. A potem na futerał. Wyściełany zielonym rypsem z wyciętymi starannie przegródkami, zawierał kulę ćwiczebną, prochownicę z cyny, wyciory i firmowy cynowy kapiszonownik.
Że co trzeba?, spytał.
Uciąć lufy. Tak o tyle. Brown przyłożył palec do strzelby.
Nie mogę.
Spojrzał na kowala.
Nie możesz?
Nie, proszę pana.
Rozejrzał się po kuźni. Cholera jasna, a myślałem, że pierwszy lepszy dureń potrafi urżnąć lufę.
Coś z panem nie bardzo. Po co urzynać lufę w takiej broni?
Coś powiedział?, spytał Brown.
Mężczyzna nerwowo obracał dubeltówkę w dłoniach. Chodzi mi tylko o to, że nie rozumiem, po co psuć taką dobrą broń. Ile pan za nią chce?
Nie jest na sprzedaż. Twoim zdaniem coś ze mną nie bardzo, tak?
Nie. Nie o to mi chodziło.
Urżniesz te lufy czy nie?
Nie mogę.
Nie możesz czy nie chcesz?
Na jedno wychodzi.
Brown odebrał dubeltówkę i położył ją na stole.
Ile byś chciał za upiłowanie luf?, spytał.
Nie upiłuję.
A gdyby ktoś zgodził się to zrobić, jaka byłaby uczciwa cena?
Nie wiem. Dolar.
Brown sięgnął do kieszeni i wyjął garść monet. Położył pieniądze na stole. Masz, powiedział. Płacę dwa i pół dolara.
Kowal spojrzał niepewnie na monety. Nie trzeba mi pańskiej zapłaty, odrzekł. Nie wezmę pieniędzy za niszczenie takiej broni.
Читать дальше