Glanton przechadzał się po tym nędznym obozowisku z psem u nogi i karabinem w dłoni. Jumowie popłynęli z kilkoma wychudłymi mułami ocalałymi z taboru na drugi brzeg, a on stał i patrzył na nich. W dole rzeki utopili jedno zwierzę,
wyciągnęli je z wody i poćwiartowali. W rzece moczył nogi starzec z długą brodą, w kurtce podszytej futrem lisa, buty postawił obok.
Gdzie wasze konie?, spytał Glanton.
Zjedli my.
Wpatrywał się w rzekę.
Jak chcecie się dostać na drugą stronę?
Promem.
Spojrzał na przeciwległy brzeg, tam gdzie wskazał stary mężczyzna. Ile bierze za kurs?
Dolara od głowy.
Odwrócił się i popatrzył na pielgrzymów na plaży. Pies pił wodę z rzeki. Glanton powiedział coś do niego, a zwierzę podeszło i usiadło przy jego nodze.
Prom przepłynął rzekę i przybił u góry w miejscu, gdzie znajdował się knecht z dryfujących desek. Łódź zbito z dwóch dopasowanych starych wozów uszczelnionych pakułami. Grupka ludzi czekała z tobołkami na ramionach. Glanton odwrócił się i wszedł na skarpę, żeby wziąć swego konia.
Przewoźnikiem był lekarz ze stanu Nowy Jork o nazwisku Lincoln. Nadzorował załadunek, gdy podróżni wchodzili na pokład z bagażami i kucali przy burtach, patrząc niepewnie na szeroką rzekę. Obserwował to wszystko siedzący na brzegu półmastif. Kiedy Glanton podszedł, pies podniósł się i zjeżył. Doktor odwrócił się i osłonił oczy ręką. Glanton przedstawił się i uścisnęli sobie dłonie. Miło mi, kapitanie. Do usług.
Glanton skinął głową. Lekarz wydał polecenia dwóm swoim pracownikom, po czym obaj ruszyli ścieżką w dół rzeki,
Glanton prowadząc konia, doktor w asyście swojego psa, drepczącego dziesięć kroków za nim.
Oddział Glantona rozłożył się obozem na piaszczystej ławie, częściowo w cieniu nadrzecznych wierzb. Kiedy nadeszli we dwóch, idiota w klatce wstał, chwycił się prętów i zaczął pohukiwać, jakby chciał wystraszyć lekarza. Ten obszedł go szerokim łukiem, zerkając na swojego gospodarza, ale zaraz zbliżyli się porucznicy Glantona i chwilę później doktor i sędzia pogrążyli się w rozmowie z wyłączeniem pozostałych.
Wieczorem Glanton, sędzia i pięcioosobowy pododdział pojechali w dół rzeki do obozu Jumów. Przecięli las bladych wierzb i sykomor oblepionych gliną z wezbranej rzeki, minęli stare acequias i niewielkie zimowe poletka, gdzie suche łupiny po kukurydzy grzechotały cicho na wietrze, a później brodem Algodones przekroczyli rzekę. Gdy psy obwieściły ich przybycie, słońce już zaszło, ziemia na zachodzie poczerwieniała i kopciła, a oni nadjechali gęsiego, jak kamea na tle bordowego światła, ciemną stroną zwróceni ku rzece. Pośród drzew dymiły ogniska, od których wyruszyła im na spotkanie mała delegacja dzikich.
Osadzili konie i zastygli. Zbliżający się Indianie wystrojeni byli w tak błazeńskie kostiumy, a zarazem nosili je z tak wielką godnością, że bledsi jeźdźcy z najwyższym trudem zachowywali powagę. Przywódcą był niejaki Caballo en Pelo. Stary kacyk miał na sobie przepasane palto z wełny, które przydałoby się w znacznie zimniejszym klimacie, a pod nim damską bluzkę z haftowanego jedwabiu i portki z szarej żorżety. Był mały,
żylasty i stracił oko w potyczce z Marikopa, a Amerykanów zaszczycił dziwnym priapicznym grymasem, który dawniej mógł uchodzić za uśmiech. Po jego prawej stronie jechał mniejszej rangi wódz o imieniu Pascual, w kaftanie zapinanym na patki, z nosem przekłutym kością obwieszoną małymi wisiorkami. Trzecim mężczyzną był Pablo, ubrany w szkarłatny surdut ze zmatowiałym szamerunkiem i epoletami ze srebrnej nici. Był bosy, miał gołe nogi i nosił okrągłe zielone okulary. Tak wyelegantowani, stanęli szeregiem przed oddziałem Amerykanów i kiwnęli posępnie głowami.
Brown splunął na ziemię z odrazą, a Glanton pokręcił głową.
Ale z was cudacka banda czarnuchów, powiedział.
Tylko sędzia przyjrzał się Indianom uważnie, zachowując trzeźwość oceny, bo być może sądził, że rzeczy rzadko są tym, czym się wydają.
Buenas tardes, odezwał się.
Kacyk wystawił podbródek, a ten drobny gest zabarwiła dwuznaczność. Buenas tardes, odparł. De dónde viene?
POWRÓT • OSWOBODZENIE PÓŁGŁÓWKA
• SARAH BORGINNIS
• KONFRONTACJA
• KĄPIEL W RZECE • SPALENIE KLATKI
• JAMES ROBERT W OBOZIE
• DRUGI CHRZEST
• SĘDZIA I GŁUPIEC
Nastała już ostatnia godzina nocy, kiedy wyjechali z obozu Jumów. Rak, Panna i Lew mknęły wzdłuż ekliptyki na południu, a na północy gwiazdozbiór Kasjopei płonął na czarnym obliczu firmamentu jak sygnatura czarownicy. Podczas całonocnych tajnych rokowań uzgodnili z Indianami warunki przejęcia promu. Ruszyli w górę rzeki pośród poplamionych gliną drzew, rozmawiając cicho między sobą jak ludzie wracający ze zjazdu rodzinnego, z wesela albo pogrzebu.
Z nadejściem dnia kobiety obozujące u przeprawy zobaczyły idiotę w klatce. Zgromadziły się dokoła, najwyraźniej nieprzejęte jego nagością ani brudem. Podśpiewywały do niego i naradzały się, i w końcu jedna, niejaka Sarah Borginnis, poprowadziła wszystkie na poszukiwania właściciela. Była kobietą dużej postury, o rumianej twarzy. Zbeształa go.
A w ogóle jak ty się nazywasz?
Cloyce Bell, proszę pani.
A on?
Nazywa się James Robert, ale nikt tak do niego nie mówi.
Gdyby twoja matka go zobaczyła, to jak myślisz, co by powiedziała?
Nie wiem. Matka nie żyje.
Nie wstyd ci?
Nie, proszę pani.
Tylko mi nie pyskuj.
Nie zamierzam. Chce go pani wziąć, niech go pani bierze. Oddam go. Więcej dla niego zrobić nie mogę.
Niech mnie licho, co z ciebie za żałosna istota. Odwróciła się do pozostałych kobiet.
Wszystkie razem. Trzeba go wykąpać i ubrać. Niech no któraś pobiegnie po mydło.
Proszę pani, odezwał się opiekun.
Dalej, zabieramy go nad rzekę.
* * *
Kiedy ciągnęły wóz, minął ich Toadvine z dzieciakiem. Zeszli ze ścieżki i patrzyli. Uczepiony prętów półgłówek pohukiwał w stronę wody, a kilka kobiet zaintonowało pieśń.
Gdzie to biorą?, spytał Toadvine.
Dzieciak nie wiedział.
Cofnęły wóz po grząskim piasku nad samą rzekę, postawiły go i otworzyły klatkę. Borginnis stanęła przed półgłówkiem.
Jamesie Robercie, wyjdź.
Wyciągnęła do niego ramię. Popatrzył na wodę, a potem wziął ją za rękę.
Z ust kobiet wydobyło się westchnienie, kilka zadarło spódnice, wtykając rąbek za talię, i stanęło w rzece, żeby pomóc idiocie.
Borginnis sprowadziła go, uczepionego jej szyi, z wozu. Kiedy dotknął stopami ziemi, odwrócił się do rzeki. Kobieta była ubabrana odchodami, ale nie zwracała na to uwagi. Spojrzała na towarzyszki stojące na brzegu.
Spalcie to.
Jedna pognała do ogniska po szczapę. Inne wprowadziły Jamesa Roberta do wody, a klatka została zaraz podpalona i spłonęła.
Chwytał się spódnic, wyciągał rozczapierzone palce, ślinił się i bełkotał.
Widzi swoje odbicie, powiedziały.
Cicho. Wyobraźcie sobie to dziecię zamknięte w potrzasku jak dziki zwierz.
Płomienie z palącego się wozu trzaskały w suchym powietrzu i odgłos ten najwyraźniej zwrócił uwagę półgłówka, bo skierował w tamtą stronę martwe czarne oczy. On rozumie, powiedziały zgodnie wszystkie kobiety. Sarah Borginnis zapuściła się głębiej, ze wzdętą jak balon spódnicą, wciągnęła go i ułożyła w swoich wielkich krzepkich ramionach jak dziecko, choć był dorosłym mężczyzną. Trzymała go na wodzie, nucąc. Jego jasne włosy unosiły się na rzece.
Читать дальше