drugiej. Nawet na tym świecie więcej rzeczy istnieje poza naszą świadomością niźli w jej obrębie, a porządek, który widzimy w dziele stworzenia, to porządek, któryśmy sami mu nadali, jak sznurek rozpięty w labiryncie, by nie zgubić drogi. Istnienie ma własny porządek, którego nie ogarnie żaden ludzki umysł, bo sam umysł to tylko jedna z wielu okoliczności.
Brown splunął w ogień. Znowu te twoje wariactwa, powiedział.
Sędzia się uśmiechnął. Złożył dłonie na piersi, wciągnął nocne powietrze w płuca, podszedł, przysiadł i wyciągnął rękę. Odwrócił ją i wtedy między palcami zobaczyli złotą monetę.
Gdzie jest pieniądz, Davy?
Uważaj, bo zaraz usłyszysz, gdzie masz go sobie wsadzić.
Sędzia machnął ręką, a moneta zabłysła nad ich głowami w blasku płomieni. Niechybnie przyczepiona była do cienkiej nitki, może do końskiego włosia, bo zatoczyła krąg nad ogniskiem i wróciła do sędziego, a on chwycił ją w dłoń i znów się uśmiechnął.
Łuk, po którym przemieszcza się krążące ciało, określony jest przez długość uwięzi, powiedział sędzia. Księżyce, monety, ludzie. Poruszał dłonią, jakby wyciągał coś z kułaka serią rytmicznych szarpnięć. Patrz na monetę, Davy.
Rzucił, a moneta zakreśliła łuk w blasku ognia i zniknęła w ciemności. Obserwowali noc, w której przepadła, obserwowali sędziego, a w tym obserwowaniu jednego lub drugiego wszyscy byli wspólnym świadkiem.
Moneta, Davy, moneta, szepnął sędzia. Siedział wyprostowany. Dźwignął rękę i uśmiechnął do wszystkich wokół.
Wróciła z ciemności, z cichym wysokim sykiem przecinając płomienie. Uniesiona dłoń sędziego w jednej chwili była pusta, a w następnej trzymała monetę. Rozległo się pacnięcie i moneta się pojawiła. Mimo to niektórzy stwierdzili, że jedną wyrzucił, a drugą, podobną, miał w dłoni, dźwięk natomiast wykonał językiem, bo sprytny z niego stary malabarista, w dodatku kiedy chował monetę, sam powiedział to, o czym wszyscy wiedzieli, mianowicie że są monety prawdziwe i fałszywe. Rankiem kilku poszło tam, gdzie poleciała moneta, ale jeśli któryś ją znalazł, zachował to dla siebie, a o wschodzie słońca dosiedli koni i ruszyli w dalszą drogę.
Wóz z idiotą w klatce wlókł się na końcu kolumny, a pies Glantona zwolnił kroku, żeby dreptać obok, być może powodowany opiekuńczym instynktem, jaki w zwierzętach budzą dzieci. Glanton go zawołał, a gdy ten nie usłuchał, przyhamował konia, zrównał się z tyłem małej kolumny, pochylił i zaczął wściekle chłostać psa pętami, popędzając go przed sobą.
Natrafiali na coraz więcej łańcuchów i juków, wideł od dyszli i wozów. Siodła ogryzione z niewyprawionej skóry i zbielałe jak kości, na krawędziach ślady mysich zębów w postaci drobnych szlaczków. Jechali przez krainę, w której żelazo nie rdzewiało, a metal nie pokrywał się śniedzią. Żebrowane sylwetki martwego bydła pod płachtami zeschniętej skóry leżały jak
szczątki prymitywnych łodzi, wywróconych do góry dnem na bezbrzeżnej pustce; śmiertelnie bladzi i surowi minęli czarne sylwetki padłych z pragnienia koni i mułów, które porzucili wędrowcy. Wyschnięte na wiór zwierzęta skonały w piachu, wyciągając z bólu szyje, teraz wyprężone i ślepe, przechylone, ze strzępami czarnej uprzęży zwisającymi ze szkieletów, w ukłonie, z długimi pyskami wyjącymi do nieskończonego pochodu przetaczających się nad nimi słońc. Jeźdźcy ruszyli dalej. Przecięli rozległe wyschnięte jezioro z rzędem wygasłych wulkanów w oddali, uszeregowanych jak kopczyki będące dziełem ogromnych owadów. Na południu jak okiem sięgnąć ciągnęły się spękane formy scorii w rzece magmy. Pod końskimi kopytami alabastrowy piasek usypywał się w osobliwie symetryczne rozety, jak układ opiłków żelaza w polu magnetycznym, i kształty te rozkwitały i więdły, rezonując na tej harmonicznej ziemi i wirując, żeby w końcu zgasnąć na playa. Jakby nawet w najmniejszym odprysku rzeczy zawierał się osad czucia. Jakby w wędrówce tych jeźdźców kryło się coś tak fundamentalnie straszliwego, że odciskało się nawet w najbardziej miałkiej formie istnienia.
Na wzniesieniu przy zachodnim krańcu playa minęli prymitywny drewniany krzyż, na którym Indianie Marikopa ukrzyżowali Apacza. Pomarszczony trup wisiał na krzyżu, z rozdziawionymi ustami niczym wybita dziura, ot, rzecz zrobiona ze skóry i kości wyczyszczonych przez pumeksowe wiatry znad jeziora, spomiędzy gałęzi bladych żeber zwisały strzępy skóry.
Pojechali dalej. Konie posępnie deptały obcy świat, okrągła ziemia toczyła się pod nimi, młócąc w ciszy większą od siebie otchłań, która zawierała wszystko. W obojętnej surowości tej krainy wszelkie zjawiska nacechowane były osobliwą równością i nic, ani pająk, ani kamień, ani źdźbło trawy nie mogło rościć sobie prawa do pierwszeństwa. Sama wyrazistość rzeczy negowała ich przyswajalność, bo oko wnosi o całości na podstawie pojedynczej cechy lub części, tutaj zaś nic nie było bardziej świetliste czy ocienione niż reszta i w tej optycznej demokracji krajobrazów wszelkie preferencje stawały się kaprysem, a człowieka i skałę łączyło nieodgadnione pokrewieństwo.
W tych dniach wychudli i zmizernieli pod białym słońcem, a ich zapadnięte puste oczy przypominały oczy lunatyków zaskoczonych nadejściem dnia. Skuleni pod kapeluszami, podobni byli do zbiegów w jakiejś większej skali, do istot, których pragnie słońce. Nawet sędzia stał się cichy i zamyślony. Mówił o oczyszczeniu się ze wszystkiego, co rości sobie prawo do człowieka, ale ta grupa ludzi, która słuchała jego słów, uważała się za wolną od wszelkich roszczeń. Jechali dalej, a wiatr gnał przed nimi drobinki kurzu, sunęli jak armia szarych bród, szarych ludzi, szarych koni. Góry na północy ciągnące się ukosem ku słońcu miały kształt falistych fałd, dni były chłodne, noce zimne, i siadali przy ognisku, każdy okutany we własny zwój ciemności, wykrojony z większego wokół, idiota zaś spoglądał z klatki na skraju poświaty. Obuchem siekiery sędzia połamał golenie antylopy i na kamienie spadły krople dymiącego szpiku.
Patrzyli na niego. Tematem była wojna.
Wielka księga mówi, że ten, kto mieczem wojuje, od miecza ginie, powiedział Murzyn.
Sędzia się uśmiechnął, z twarzą połyskującą od tłuszczu. A który zacny człowiek chciałby inaczej?, spytał.
W wielkiej księdze wojna faktycznie jest zła, rzekł Irving. Ale mnóstwo w niej opowieści o krwawym wojowaniu.
Nie ma znaczenia, co ludzie myślą o wojnie, odparł sędzia. Wojna przetrwa. Równie dobrze możecie zapytać ludzi, co myślą o kamieniu. Wojna była zawsze. Zanim nastał człowiek, już czekała na niego. Wojna to rzemiosło najwyższej rangi, czekające na swojego najznamienitszego rzemieślnika. Tak było i tak będzie. Tak, nie inaczej.
Odwrócił się do Browna, z którego ust dobiegł bełkotliwy szept, a może sprzeciw. Och, Davy, rzekł, przecież to twój fach tutaj opiewamy. Powinieneś się raczej ukłonić. Okażmy sobie wzajemny szacunek.
Mój fach?
Z całą pewnością.
A jaki jest mój fach?
Wojna. Twój fach to wojna. Nie mam racji?
A twój niby nie?
Mój też. Jak najbardziej.
A te twoje księgi, kości i reszta?
W wojnie zawiera się każdy inny fach.
Dlatego wojna przetrwa?
Nie. Przetrwa dlatego, że młodzi ludzie ją kochają, a starzy dlatego kochają młodych. I ci, którzy walczyli, i ci, którzy nie walczyli.
To twoja opinia.
Sędzia się uśmiechnął. Ludzie rodzą się do gry. Do niczego innego. Każde dziecko wie, że zabawa to szlachetniejsze zajęcie niż praca. Wie też, że wartość lub sens gry nie zawiera się w niej samej, ale w stawce, o jaką się toczy. Żeby gra losowa miała sens, musi zostać zawarty zakład. Gra sportowa wymaga od przeciwników umiejętności i tężyzny, a upokorzenie z powodu porażki i duma ze zwycięstwa stanowią wystarczająco wysoką stawkę, ponieważ zakorzenione są w wartości samych zawodników i ich określają. Bez względu na to, czy będzie to próba losu czy charakteru, wszystkie gry odnoszą się do zasady wojny, bo to, co stawiamy w zakładzie, pochłania grę, gracza, wszystko.
Читать дальше