Z tyłu nadszedł właściciel, potrząsając głową. Tu nikomu nie wolno. Zamknięte.
Glanton rozejrzał się po nędznej zagródce. W namiocie cuchnęło naftą, dymem i odchodami. Sędzia przykucnął, żeby przyjrzeć się półgłówkowi.
To coś jest twoje?, spytał Glanton.
Tak. Tak, moje.
Splunął. Jeden nam gadał, że chcesz jechać do Kalifurnii.
No niby tak. No tak. Chcę.
Co zamiarujesz z nim zrobić?
Zabrać.
Jak?
Mam konia i wóz. Na wozie.
Pieniądze jakieś masz?
Sędzia się wyprostował. To kapitan Glanton, oznajmił. Prowadzi ekspedycję do Kalifornii. Jest gotów wziąć pod swoją eskortę kilku pasażerów pod warunkiem, że odpowiednio mu to wynagrodzą.
No tak. Mam trochę pieniędzy. A ile by się należało?
Ile masz?, spytał Glanton.
Hm, tyle, ile trzeba, jak mi się wydaje. Ile trzeba.
Glanton przyglądał się mężczyźnie. Powiem ci, co zrobię. Chcesz jechać do Kalifurnii czy strzępisz jęzor na darmo?
Z całą pewnością chcę jechać.
Zabiorę cię za sto dolarów. Płatne z góry.
Mężczyzna przeniósł spojrzenie z Glantona na sędziego i z powrotem. Chciałbym mieć tyle pieniędzy, odparł.
Zostajemy tu parę dni, rzekł Glanton. Znajdziesz więcej chętnych, to będziecie mogli podzielić opłatę równo między siebie.
Kapitan będzie was dobrze traktował, dodał sędzia. Może pan być o to zupełnie spokojny.
Rozumiem, proszę pana.
Kiedy mijali klatkę, Glanton obrócił głowę, żeby znów spojrzeć na imbecyla. Pozwalasz kobietom na niego patrzeć?, spytał.
Nie wiem, odparł właściciel. Na razie żadna nie prosiła.
W południe oddział przeniósł się do jadłodajni. Kiedy się zjawili, w środku siedziało trzech lub czterech mężczyzn, którzy natychmiast wstali i wyszli. Na podwórku za budynkiem był piec z gliny i kadłub zniszczonego wozu z kilkoma garnkami i imbrykiem. Stara kobieta w szarej chuście rąbała tasakiem żeberka wołowe, obserwowana przez dwa siedzące psy. Tylnymi drzwiami do sali wszedł chudy mężczyzna w zakrwawionym fartuchu i przyjrzał się najemnikom. Zbliżył się, pochylił i oparł obie ręce na stole.
Panowie, rzekł, nie odmawiamy obsługiwania kolorowych. Służę wszystkim z miłą chęcią. Proszę jednak, żeby usiąść tam, przy tym drugim stole. O tam.
Cofnął się o krok i wyciągnął rękę w osobliwym geście gościnności. Jego klienci popatrzyli po sobie.
O czym on gada, do ciężkiej cholery?
O tam, przy tamtym stole, powtórzył mężczyzna.
Toadvine spojrzał naprzeciwko, gdzie siedział Jackson. Kilka głów odwróciło się w stronę Glantona. Położył dłonie przed sobą na blacie i pochylił lekko czoło jak do modlitwy przed posiłkiem. Sędzia się uśmiechał, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Wszyscy byli podpici.
On myśli, że my czarnuchy.
Siedzieli w ciszy. Kobieta na dziedzińcu zaczęła śpiewać jakąś rzewną piosenkę, a właściciel stał z wyciągniętymi rękami. Tuż obok drzwi piętrzył się stos juków, toreb, olstrów i broni.
Glanton podniósł głowę i spojrzał na mężczyznę.
Jak się nazywasz?, spytał.
Moje nazwisko Owens. Jestem właścicielem.
Panie Owens, gdybyś pan był kimś więcej niż skończonym głupcem, wystarczyłoby ci jedno spojrzenie na nas, by wiedzieć na sto procent, że zjemy tu, gdzieśmy usiedli, i nigdzie indziej się nie przeniesiemy.
W takim razie was nie obsłużę.
Jak sobie chcesz. Tommy, spytaj babę, co dają do żarcia.
Harlan siedział na końcu stołu. Pochylił się i zawołał do starej kobiety przy garnkach, pytając po hiszpańsku, co ma do jedzenia.
Spojrzała w stronę domu. Huesos, odparła.
Huesos, powtórzył Harlan.
Każ jej przynieść.
Ona nic wam nie przyniesie bez mojego pozwolenia, powiedział mężczyzna. Jestem tutaj właścicielem.
Harlan wołał przez otwarte drzwi.
Wiem na pewno, że ten, co tam siedzi, to czarnuch.
Jackson spojrzał na Owensa.
Do Owensa odwrócił się Brown.
Masz broń?, spytał.
Broń?
No broń. Masz broń?
Przy sobie nie mam.
Brown wyciągnął zza paska małego pięciostrzałowego kolta i mu go rzucił. Owens złapał rewolwer i trzymał go niepewnie.
No to już masz. A teraz zastrzel czarnucha.
Zaraz, chwileczkę, cholera jasna.
Zastrzel czarnucha, powtórzył Brown.
Jackson podniósł się i wyjął zza pasa wielkiego sześciostrzałowca. Owens wycelował w niego. Odłóż to, powiedział.
Przestań mu rozkazywać, tylko weź go zastrzel.
Odłóż to, do cholery, odłóż. Człowieku, powiedz mu, żeby to odłożył.
Zastrzel go.
Owens napiął kurek.
Jackson strzelił. Ruchem szybkim jak błysk iskry przesunął lewą dłoń nad rewolwerem, uruchamiając iglicę. Wielki kolt podskoczył w palcach, podwójna garść mózgu Owensa wytrysnęła z potylicy i pacnęła na podłogę. Mężczyzna osunął się bezgłośnie na ziemię i leżał w niedbałej pozie, z otwartym okiem, a z wyrwy w głowie buchała krew. Jackson usiadł, Brown zaś wstał i wziął swój rewolwer, zluzował kurek i wsadził broń za pasek. Najstraszniejszy czarnuch, jakiego widziałem, powiedział. Rozejrzyj się za jakimiś talerzami, Charlie. Wątpię, by stara pani jeszcze tu była.
Pili w kantynie położonej pięćdziesiąt kroków od jadłodajni, gdy w drzwiach pojawił się porucznik z sześcioma uzbrojonymi żołnierzami. Kantyna, pojedyncze pomieszczenie, miała w suficie wybitą dziurę, przez którą na klepisko padał snop słonecznego światła. Postacie poruszające się dokoła uważnie obchodziły tę świetlistą kolumnę, jakby zetknięcie z nią groziło poparzeniem. Byli to starzy bywalcy kantyny, kursowali do baru i z powrotem w łachmanach i skórach, jak jaskiniowcy dokonujący
wymiany nienazwanych towarów. Porucznik okrążył to obskurne solarium i stanął przed Glantonem.
Kapitanie, przyszedłem aresztować człowieka odpowiedzialnego za śmierć pana Owensa.
Glanton podniósł wzrok. A pan Owens to kto?, spytał.
Pan Owens prowadził jadłodajnię tuż obok. Został zastrzelony.
Przykro mi to słyszeć. Siadaj pan.
Porucznik zignorował zaproszenie. Kapitanie, chyba nie zamierza pan zaprzeczać, że jeden z pańskich ludzi go zastrzelił?
Właśnie tak zamierzam zrobić.
Kapitanie, to się kupy nie trzyma.
Z mroku wyłonił się sędzia…bry wieczór, poruczniku, powiedział. Czy ci panowie są świadkami tego zdarzenia?
Couts spojrzał na swojego kaprala. Nie, odparł. Nie są świadkami. Do licha, kapitanie. Wszyscy widzieli, jak wchodzicie do jadłodajni, a potem, gdy padł strzał, jak z niej wyszliście. Czy zamierza pan zaprzeczać, że jadł pan tam posiłek ze swoimi ludźmi?
Zaprzeczam każdemu cholernemu słowu, które do tej pory usłyszałem, odparł Glanton.
Na Boga, udowodnię, że tam jedliście.
Niech pan będzie łaskaw kierować swoje uwagi do mnie, poruczniku, rzekł sędzia. Reprezentuję kapitana Glantona we wszystkich kwestiach prawnych. Po pierwsze, powinien pan zdawać sobie sprawę, że kapitan bardzo nie lubi być nazywany
kłamcą, a ja dwa razy bym się zastanowił, zanim wdałbym się z nim w spór natury honorowej. Po drugie, przebywałem z nim cały dzień i zapewniam pana, że ani on, ani żaden z jego ludzi nie postawił stopy w lokalu, o którym pan wspomniał.
Porucznik wydawał się oszołomiony bezczelnością tych zaprzeczeń. Przeniósł wzrok z sędziego na Glantona i z powrotem. Niech to szlag, mruknął, przecisnął się między swoimi ludźmi i wyszedł z kantyny.
Glanton odchylił się na krześle i oparł plecami o ścianę. Spośród miasteczkowej hołoty zwerbowali mało obiecujący duet, dwóch rekrutów, którzy gapili się teraz z końca ławy, z kapeluszami w dłoniach. Glanton zlustrował ich, a potem wbił spojrzenie ciemnych oczu we właściciela imbecyla, który siedział po drugiej stronie sali, patrząc na niego.
Читать дальше