Pijasz?, spytał.
Że co?
Powoli wypuścił powietrze przez nos.
Tak, tak, pijam.
Na stole przed Glantonem stał ceber z blaszaną chochlą, wypełniony w jednej trzeciej samogonową whiskey, wytoczoną z baryłki przy kontuarze. Glanton wskazał go ruchem głowy.
Ja ci nie przyniosę.
Właściciel wstał, wziął swój kubek i podszedł do stołu. Chwycił chochlę, nalał sobie i odłożył ją do cebra. Wzniósł kubek niepewnie jak do toastu, przystawił do ust i wypił.
Jestem wielce zobowiązany.
Gdzie twój małpolud?
Mężczyzna spojrzał na sędziego. A potem znowu na Glantona.
Nie prowadzę go ze sobą.
Skądżeś go wytrzasnął?
Dostał mi się. Matka umarła. Nie miał kto się nim opiekować. Przysłali mi go. Z Joplin w Missouri. Wsadzili do skrzyni i wysłali. Jechał pięć tygodni. Wcale mu nie przeszkadzało. Otworzyłem skrzynię, a on siedział w środku.
Nalej sobie jeszcze.
Mężczyzna wziął chochlę i napełnił kubek.
Klnę się na Boga, nigdy go nie skrzywdziłem. Kazałem zrobić dla niego włosiennicę, ale ją zeżarł.
I nikt w mieście nie oglądał tego skurwysyna?
Nie, nie, oglądali. Ale muszę się dostać do Kalifornii. Tam będę mógł liczyć za wstęp pół dolara.
Albo cię wytarzają w smole i pierzu.
To już było. W Arkansas. Twierdzili, że coś mu dałem. Że go podtrułem. Zabrali go i czekali, żeby wydobrzał, ale nic z tego. No to wezwali kaznodzieję, coby się nad nim modlił. W końcu mi go oddali. Gdyby nie on, dawno bym już do czegoś doszedł w życiu.
Czy dobrze rozumiem?, spytał sędzia. Ten półgłówek to twój brat?
Owszem, proszę pana. Tak właśnie się sprawy mają.
Sędzia wyciągnął ręce, wziął głowę mężczyzny w dłonie i zacząć badać jej kształt. Mężczyzna wybałuszył oczy i chwycił go za nadgarstki. Sędzia trzymał jego głowę w uścisku niczym jakiś
ogromny uzdrowiciel. Tamten się wyprężył, jakby chciał ułatwić oględziny, a gdy sędzia go puścił, cofnął się o krok i spojrzał na Glantona białymi w półmroku oczyma. Rekruci siedzący na końcu ławy patrzyli z rozdziawionymi ustami. Sędzia przyjrzał się mężczyźnie spod zmrużonych powiek, a potem znów wyciągnął ręce, chwycił go i trzymając jedną dłonią za czoło, zaczął opuszkiem kciuka obmacywać potylicę. Gdy wreszcie uwolnił mężczyznę, ten cofnął się i runął przez ławkę, a rekruci zarechotali z uciechy, podrygując. Właściciel imbecyla rozejrzał się po nędznej knajpie, patrząc po kolei na twarze, jakby żadna mu nie wystarczała. Podniósł się z podłogi i wyminął ławkę. Kiedy był w połowie sali, zawołał go sędzia.
Zawsze taki był?
Tak. Od samego urodzenia.
Odwrócił się, żeby odejść. Glanton wypił, odstawił kubek i podniósł wzrok. A ty?, spytał. Ale mężczyzna pchnął już drzwi na oścież i zniknął w oślepiającym świetle na dworze.
Wieczorem znów zjawił się porucznik. Przysiadł się do sędziego, a ten po kolei wyjaśniał mu kwestie prawne. Porucznik kiwał głową, zaciskając usta. Sędzia przetłumaczył mu łacińskie terminy sądowe. Przytoczył sprawy z trybunałów cywilnych i wojskowych. Zacytował Coke'a i Blackstone'a, Anaksymandra, Talesa.
Rankiem wyniknął nowy kłopot. Porwano meksykańską dziewczynę. Zakrwawione strzępy jej ubrania znaleziono pod północnym murem, przez który najprawdopodobniej ją przerzucono. Na pustyni widać było ślady wleczenia. I but. Ojciec
dziewczynki klęczał, przyciskając do piersi poplamiony krwią łachman, głuchy na namowy, by wstał i odszedł. Wieczorem na ulicach rozpalono ogniska i zarżnięto wołu, a Glanton i jego ludzie ugościli pstre towarzystwo, złożone z mieszkańców, żołnierzy, zmalałych Indian, czyli tontos, jak nazywali ich pobratymcy obozujący za murami. Odszpuntowano baryłkę whiskey i wkrótce pijani mężczyźni zataczali się w kłębach dymu. Kupiec z miasta przyniósł psi miot, a wśród szczeniąt jedno miało sześć łap, drugie dwie, a trzecie czworo oczu w głowie. Zaproponował ich kupno Glantonowi, lecz ten go przepędził precz, grożąc, że zastrzeli zwierzęta.
Wołowina obgryziona została do kości, kości wyniesiono, ze zniszczonych domów przyciągnięto belki i rzucono w płomienie. Ludzie Glantona byli już w większości nadzy, łazili dokoła chwiejnym krokiem, a sędzia skrzyknął ich do tańca, sam rzępoląc na zarekwirowanych prymitywnych skrzypkach; wstrętne skóry, które z siebie zrzucili, czerniły się w ogniu, kopcąc i cuchnąc, a czerwone iskry ulatywały w niebo jak dusze zamieszkujących w nich małych żyjątek.
O północy mieszkańcy się ulotnili, a po mieście wałęsali się uzbrojeni nadzy mężczyźni, grzmocąc pięściami w drzwi, dopominając się wódki i kobiet. We wczesnych godzinach poranka, kiedy dogasające ogniska przemieniły się w kupki popiołów, a ostatnie skry pofrunęły z wiatrem wiejącym po gliniastych ulicach, do palenisk przytruchtały piekielne psy, żeby porwać sczerniałe ochłapy mięsa, przed drzwiami domów leżeli
zaś skuleni goli mężczyźni, obejmując się za ramiona i chrapiąc na zimnie.
W południe znów byli na nogach, z zaczerwienionymi oczami włóczyli się po uliczkach, w większości wystrojeni w nowe koszule i spodnie. Odebrali konie od kowala, on zaś postawił im wódkę. Był małym krzepkim mężczyzną o imieniu Pacheco. Za kowadło służył mu ogromny żelazny meteoryt w kształcie wielkiego trzonowca i po zawarciu zakładu sędzia podniósł go z ziemi, a po kolejnej rundzie zakładów dźwignął nad głowę. Kilku mężczyzn przepchnęło się do przodu, żeby dotknąć meteorytu, gdy znalazł się z powrotem na ziemi, sędzia zaś wykorzystał tę sposobność, żeby wypowiedzieć się na temat żelaznej budowy ciał niebieskich oraz ich mocy i roszczeń. Na ziemi narysowano dwie linie w odległości dziesięciu stóp jedna od drugiej i po raz trzeci obstawiono zakłady, wyjmując monety z pół tuzina krajów, bite w złocie i srebrze, a nawet kilka boletas – banknotów i skryptów dyskontowych z kopalń w pobliżu Tubac. Sędzia chwycił wielki głaz – od nie wiadomo ilu tysiącleci w drodze z nie wiadomo jakiego niepojętego zakątka wszechświata – uniósł go nad głowę, zaparł się na drżących nogach i rzucił. Meteoryt upadł dobrą stopę poza linię, a sędzia zgarnął bilon usypany na derce u stóp kowala, wszystko dla siebie, bo nawet Glanton nie okazał chęci poręczenia w trakcie trzeciej próby.
WYJAZD Z TUCSON • BEDNARSTWO • WYMIANA
• KAKTUSOWE LASY • GLANTON PRZY OGNISKU
• ODDZIAŁ GARCII • PARASELENE • BOŻY OGIEŃ
• EKSKSIĄDZ O ASTRONOMII • SĘDZIA
O ŻYCIU POZAZIEMSKIM, PORZĄDKU I TELEOLOGII
WSZECHŚWIATA • SZTUCZKA Z MONETĄ
• PIES GLANTONA • MARTWE ZWIERZĘTA • PIASEK
• UKRZYŻOWANIE • SĘDZIA O WOJNIE • KSIĄDZ MILCZY
• TIERRAS QUEBRADAS, TIERRAS DESAMPARADAS
• TINAJAS ATLAS • UN HUESO DE PIEDRA
• RZEKA KOLORADO • WĘDROWCY • INDIANIE JUMA
• PRZEWOŹNICY • DO OBOZU JUMÓW
Wyruszyli o zmierzchu. Z wartowni nad bramą wyszedł kapral i zawołał, żeby się zatrzymali, ale nie posłuchali wezwania. Jechali w sile dwudziestu jeden mężczyzn, w asyście psa, ciągnąc niewielki wóz, na którym umocowano klatkę z półgłówkiem, jakby go czekał rejs po morzu. Za klatką przywiązano beczkę, którą opróżnili poprzedniego wieczora. Beczkę najpierw rozebrał, a potem złożył z powrotem człowiek, którego Glanton mianował bednarzem na czas wyprawy, a w środku znajdował się teraz bukłak z żołądka owcy, zawierający może ze trzy kwarty whiskey. Bukłak przymocowano do szpuntu, a resztę beczki napełniono wodą. Tak przygotowani, wyjechali za mury na prerię, której bezmiar pulsował w prążkowanym zmierzchu. Mały wóz kołysał się i skrzypiał, a idiota ściskał pręty klatki i skrzeczał chrapliwie do słońca.
Читать дальше