Chcę moje pieniądze, powtórzył. Moje pieniądze, muły i człowieka, którego tu przysłałem. El hombre qué tiene usted. Mi compañero.
Nie, nie, wystękał mężczyzna. Búscale. Nie ma żadnego człowieka.
A gdzie jest?
Nie tutaj.
Jest tutaj. W juzgado.
Nie, nie. Madre de Jesús. Nie tutaj. Odszedł. Siete, ocho días.
Gdzie jest juzgado?
Cómo?
El juzgado. Dónde ésta?
Starsza kobieta puściła na moment męża jedną ręką, żeby wskazać kierunek, przyciskając twarz do jego nóg. Allá, powiedziała. Allá.
Dwaj ludzie wyszli, jeden trzymał ogarek świecy i osłaniał płomyk stuloną dłonią. Wrócili z wiadomością, że mały loch w budynku na tyłach jest pusty.
Glanton wpatrywał się w alcalde. Kobieta wyraźnie się chwiała. Zawiązali półsztyk na słupku łóżka, Glanton poluźnił sznur i alcalde runął z żoną na podłogę.
Spętali ich i zakneblowali, a potem pojechali do sklepikarza. Trzy dni później skrępowanego alcalde, jego żonę i sklepikarza znaleziono leżących we własnych odchodach w porzuconej chacie nad oceanem, osiem mil na południe od miasteczka. Zostawiono im ceber z wodą, z którego chłeptali jak psy i wyli do huczących fal na odludziu, aż stali się niemi jak kamienie.
Przez dwa dni i dwie noce Glanton i jego ludzie pili na umór. Wieczorem drugiego dnia sierżant dowodzący małym garnizonem amerykańskiego wojska zmierzył się z nimi w pijackich zawodach, ale on i jego trzej podwładni zostali pobici do nieprzytomności i rozbrojeni. O świcie oddział żołnierzy kopniakami wyważył drzwi zajazdu, ale w pokoju nikogo już nie było.
Glanton wrócił sam nad Kolorado, bo jego najemnicy pojechali na złotonośne pola. Na zasłanym kośćmi odludziu napotykał nędzne grupki idących pieszo wędrowców, którzy wołali do niego, i tych nieżywych, którzy pomarli tam, gdzie upadli, i tych, którzy dopiero mieli umrzeć, oraz gromadki ludzi stłoczonych wokół ostatniego wozu albo furmanki, pokrzykujących chrapliwie na muły lub woły, popędzających je do dalszej drogi, jakby w tych kruchych drewnianych skrzyniach wieźli nic innego jak samo przymierze. Zwierzęta te czekała śmierć, a wraz
z nimi mieli skonać ludzie i wołali do tego samotnego jeźdźca, żeby go przestrzec przed niebezpieczeństwami czyhającymi u przeprawy, lecz on sunął niezłomnie pod prąd strumienia uchodźców jak bohater z legend ku temu, co bestia wojny, zarazy lub głodu odcisnąć miała na jego nieprzejednanych ustach.
Nad Kolorado dotarł pijany. Ciągnął za sobą na sznurku dwa małe osły, obładowane whiskey i sucharami. Osadził konia i spojrzał na rzekę, strażniczkę rozstajów całego tego świata. Podszedł jego pies i trącił go nosem w strzemię.
W cieniu muru przykucnęła naga meksykańska dziewczyna. Zakrywając piersi rękoma, patrzyła, jak Glanton nadjeżdża. Na szyi miała obrożę z niewyprawionej skóry i była przykuta łańcuchem do palika, a obok stała gliniana miska z poczerniałymi ochłapami mięsa. Glanton przywiązał osły do tego słupka i wjechał konno do kwatery.
Wewnątrz nie było nikogo. Ruszył na brzeg. Gdy patrzył na rzekę, po skarpie zsunął się doktor, chwycił go za stopę i zaczął coś niezrozumiale bełkotać błagalnym tonem. Od tygodni nie dbał o siebie, był brudny i rozczochrany. Ciągnął Glantona za nogawkę, wskazując fortyfikacje na wzgórzu. Ten człowiek, powtarzał, ten człowiek.
Glanton wysunął stopę ze strzemienia i odepchnął doktora nogą, zawrócił konia i znowu wjechał na wzgórze. Na szczycie wzniesienia stał sędzia, widoczny wyraźnie na tle wieczornego słońca, niczym wielki łysy archimandryta. Owinął się togą ze
zwiewnej tkaniny, pod którą był nagi. Z jednego z kamiennych bunkrów wyłonił się czarny Jackson, ubrany w podobny strój, i stanął obok. Glanton wjechał ponownie na wierzchołek do swojej kwatery.
Przez całą noc woda niosła z przerwami odgłosy wystrzałów, śmiech i pijackie przekleństwa. Kiedy zaświtał dzień, nikt się nie pojawił. Prom stał zacumowany. Nad rzekę po drugiej stronie zszedł mężczyzna, zadął w róg, odczekał, a potem zawrócił.
Przez cały dzień prom stał bezczynnie. Wieczorem pijaństwo i hulanka rozpoczęły się na nowo, a do obozu pielgrzymów zgromadzonych na przeciwległym brzegu dobiegały krzyki dziewcząt. Ktoś podał półgłówkowi whiskey zmieszaną z sarsaparillą i teraz to coś, co ledwo umiało chodzić, z wielką powagą pląsało przed ogniskiem, sadząc małpie susy i cmokając wilgotnymi ustami.
O świcie Murzyn zszedł na brzeg, żeby oddać mocz do wody. Prom stał trochę dalej w dole rzeki, a jego dno pokrywała kilkucalowa warstwa zapiaszczonej wody. Jackson zgarnął poły swej togi i wskoczył na ławkę pośrodku promu, utrzymując równowagę. Woda ruszyła ku niemu, zalewając deski. Patrzył w dal. Słońce jeszcze nie wzeszło, a rzekę zasnuło cienkie pasmo mgły. W dole wśród wierzb poruszyły się kaczki. Zatoczyły krąg na wirującej wodzie, zatrzepotały skrzydłami na szerokiej tafli, wzbiły się, zakołowały i odfrunęły w górę rzeki. Na dnie promu leżała mała moneta. Może ukrywał ją pod językiem jakiś pasażer? Murzyn schylił się, żeby ją wziąć. Wyprostował się, starł
piasek z monety i podniósł ją do góry, a wtedy długa strzała z trzciny przeszyła mu brzuch na wylot i wpadła do wody za jego plecami, znikła, wyłoniła się na powierzchni i obracając się, zaczęła płynąć z prądem.
Spojrzał dokoła, otulony połami szaty. Trzymając się za ranę, drugą ręką grzebał w fałdach tkaniny w poszukiwaniu broni, której nigdzie nie mógł znaleźć. Kolejna strzała minęła go z lewej strony, ale dwie następne trafiły w cel, wbijając się głęboko w klatkę piersiową i pachwinę. Miały pełne cztery stopy długości i unosiły się lekko w rytm jego ruchów niczym rytualne różdżki. Chwycił się za udo, z którego trysnęła na drzewce ciemna krew tętnicza, zrobił krok w kierunku brzegu i runął bokiem do rzeki.
Woda w tym miejscu była płytka. Wykonywał niepewne ruchy, próbując się podnieść, ale wtedy na prom wskoczył pierwszy Juma. Całkiem nagi, z włosami pofarbowanymi na pomarańczowo, z pomalowaną na czarno twarzą przedzieloną karmazynowa kreską od wdowiego szpicu po podbródek. Tupnął dwa razy w deski i zamłócił rękoma jak dziki czarnoksiężnik z atawistycznego rytuału. Chwycił Murzyna za szaty, dźwignął go z czerwieniejącej wody i roztrzaskał mu głowę bojową maczugą.
Cała ich chmara wspięła się po wzgórzu na fortyfikacje, za którymi spali Amerykanie – konno i pieszo, wszyscy uzbrojeni w łuki i maczugi, o twarzach poczernionych lub pobielonych farbą, z włosami zlepionymi gliną. Najpierw wtargnęli do kwatery Lincolna. Kiedy wyłonili się z niej kilka minut później,
jeden trzymał za włosy ociekającą krwią głowę doktora, inni wlekli jego psa ze związanym pyskiem, a zwierzę szarpało się i wyrywało na klepisku. Weszli do szałasu z kijów wierzbowych i brezentu i zabili Gunna, Wilsona i Hendersona Smitha, obudzonych kolejno z pijackiego snu, po czym ruszyli cicho między niedokończone surowe mury, połyskując farbą, łojem i krwią w smugach wschodzącego słońca, które już oświetlało wzniesienie.
Gdy weszli do kwatery Glantona, ten poderwał się i potoczył dokoła dzikim wzrokiem. Mały pokój z gliny, który zajmował, wypełniało mosiężne łoże odebrane jakiejś rodzinie wędrowców, siedział teraz na nim jak rozpustny feudalny baron, a obok na kwiatonach wisiała bogata kolekcja jego broni. Caballo en Pelo wspiął się na łoże i stanął. Wtedy ktoś z jego asysty podał mu z prawej strony pospolity topór z orzechowym trzonkiem pokrytym rzeźbionymi pogańskimi motywami i ozdobionym pękami piór drapieżnych ptaków. Glanton splunął.
Читать дальше