Dokoła studni piętrzyły się kopce piasku ze starych drążeń i Jumowie najwyraźniej chcieli do nich dotrzeć. Dzieciak doczołgał się więc ze swojego stanowiska na zachodni kraniec wykopów i zaczął strzelać do Indian, stojących i siedzących w kucki jak wilki na drżącej równinie. Eksksiądz ukląkł obok niego i kapeluszem osłonił muszkę od słońca, a dzieciak pociągał za spust na skraju wykopów, trzymając broń oburącz. Po drugim strzale jeden z dzikich upadł i leżał nieruchomo na ziemi.
Następny, trafiony, zakręcił się wokół własnej osi, usiadł, wstał, zrobił kilka kroków i znów usiadł. Eksksiądz szeptał słowa zachęty przy łokciu dzieciaka, a gdy ten znów napiął kciukiem kurek, Tobin przesunął trochę kapelusz, żeby wspólnym cieniem objąć muszkę i oko strzelca, a wtedy znów padł strzał, który dobił siedzącego na ziemi rannego Indianina. Eksksiądz zagwizdał cicho.
Ejże, bystryś. Ale podstępnie sobie poczynają, aż odwagi brakuje.
Jumowie wydawali się sparaliżowani stratami. Dzieciak ponownie odciągnął kurek i zastrzelił kolejnego, więc w końcu się zbiegli i zaczęli wycofywać, niosąc poległych, wypuszczając grad strzał, wykrzykując krwawe klątwy w swej przedpotopowej mowie albo wzywając tych bogów wojny lub dobrej fortuny, u których mieli posłuch; uciekali po równinie, aż całkiem zmaleli.
Z prochownicą i ładownicą na ramieniu dzieciak zsunął się na dno studni i starą łopatą wykopał tam drugi mały dół, a potem w wodzie, która przesączyła się z ziemi, umył komory bębenka i lufę rewolweru, wpychając do środka na patyku kawałek swojej koszuli. Gdy wszystko wyczyścił, poskładał z powrotem broń, stukając w złącza, aż bębenek został zamocowany, po czym położył rewolwer na piasku, by wysechł.
Toadvine okrążył wykopy, podszedł do eksksiędza, położył się obok i w popołudniowym słońcu obserwowali wycofujących się Indian, których sylwetki drżały w powietrzu nagrzanym od ziemi.
Ma cela, nie?
Tobin skinął głową i zajrzał do studni. Dzieciak ładował rewolwer, obracając bębenek, żeby dosypać odmierzanego na oko prochu i osadzić w komorach kule ogonkami do dołu.
Jak stoicie z amunicją?
Kiepsko. Mamy trochę ołowiu, niedużo.
Eksksiądz skinął głową. Nadchodził wieczór, a na czerwonej ziemi od zachodu na tle słońca zbierali się Jumowie.
Przez całą noc na ciemnym obwodzie planety płonęły ognie, a dzieciak odpiął lufę od rewolweru i używając jej jako lunety, obszedł teren po ciepłym piachu i obserwował ognie, wypatrując ruchu. Trudno o bardziej jałowe pustkowie na świecie i choć niektóre stworzenia nie wołają po nocy, teraz jedno wołało i słuchali własnego oddechu w mroku i zimnie, słuchali skurczów krwistoczerwonego serca tłukącego się w piersi. Kiedy nastał dzień, ognie dogasły, z równiny wznosiły się w trzech różnych punktach kompasu wiotkie smugi dymu, a wróg zniknął. Od wschodu zbliżała się ku nim po suchej ziemi duża postać w towarzystwie mniejszej. Toadvine i eksksiądz patrzyli.
Dojrzysz, co to?
Tobin pokręcił głową.
Toadvine zwinął dłoń i gwizdnął przenikliwie na dzieciaka. Ten usiadł z rewolwerem w dłoni. Wgramolił się ze sztywną nogą na stok. Leżeli we trzech i patrzyli.
Był to sędzia z półgłówkiem. Nadzy, szli o świcie po pustyni jak istoty, których egzystencja ledwo styka się ze światem
wokół, ich sylwetki wyraziście żywe, to znów przygaszone w tym samym osobliwym świetle. Jak rzeczy, których sama zapowiedź naznacza zagadkowością. Jak rzeczy tak pełne znaczenia, że ich forma się zaciera. Trzej mężczyźni przy studni obserwowali w milczeniu tę wędrówkę z rodzącego się dnia i choć nie było już wątpliwości, kto się do nich zbliża, nie chcieli tego nazwać. Wlekli się dalej, sędzia bladoróżowy pod warstwą miałkiego kurzu jak noworodek, półgłówek znacznie ciemniejszy, przemierzali razem równinę niczym jakiś odarty z szat błazeński król i jego trefniś, wygnani na najdalsze kresy ziemi, by tam razem pomrzeć.
Podróżujący po pustyniach rzeczywiście napotykają stworzenia wymykające się wszelkiemu opisowi. Gapie przy studni wstali, aby lepiej widzieć nadejście tamtych dwóch. Półgłówek sadził susy, żeby dotrzymać kroku sędziemu. Sędzia miał perukę z wyschniętego rzecznego błota, z której sterczały kawałki słomy i trawy, a głowę idioty przykrywał kawał futra, z wierzchu poczerniały od krwi. Sędzia niósł w ręku mały płócienny tornister i obwieszony był mięsem, przypominając średniowiecznego pokutnika. Wdrapał się na wykop i skinął im głową na powitanie, po czym zsunął się z półgłówkiem do studni, żeby się napić.
Tenże idiota, którego trzeba było karmić ręką. Ukląkł obok sędziego i zacząć głośno chłeptać zimną wodę. Podniósł ciemne oczy larwy na trzech mężczyzn przycupniętych u góry na skraju dołu, a potem pochylił się i wypił więcej.
Sędzia zrzucił z siebie bandoliery sczerniałego mięsa, a jego białą skórę pokrywały różowe smugi w podobny do nich deseń. Sięgnął po małą glinianą czarkę i polał wodą spaloną, obłażącą z naskórka głowę i twarz, napił się znowu, wreszcie usiadł. Podniósł wzrok na towarzyszy. Miał spierzchnięte usta i spuchnięty język.
Ej, Louis, odezwał się. Co chcesz za ten kapelusz?
Toadvine splunął. Nie jest na sprzedaż.
Wszystko jest na sprzedaż. Co chcesz?
Spojrzał niepewnie na eksksiędza. A potem w głąb studni. Muszę mieć swój kapelusz, odpowiedział.
Co chcesz?
Toadvine wskazał podbródkiem pasy mięsa. Pewnikiem zamieniłbyś się na trochę tego ścierwa?
W żadnym razie, odrzekł sędzia. To jest dla wszystkich. No to ile za kapelusz?
A ile byś dał?, spytał Toadvine.
Sędzia wpatrywał się w niego. Dam ci sto dolarów, rzekł.
Nikt się nie odezwał. Wydawało się, że siedzący w kucki półgłówek także czeka na wynik tej rozmowy. Toadvine zdjął kapelusz i popatrzył na niego. Cienkie czarne włosy oblepiały mu głowę po bokach. Nie będzie ci pasował, powiedział.
Sędzia przytoczył jakiś łaciński cytat i się uśmiechnął. Nie troszcz się o to, odparł.
Toadvine włożył z powrotem kapelusz i go poprawił. Zgaduję, że dolary masz w tym tornistrze, powiedział.
Trafnie zgadujesz.
Toadvine spojrzał w stronę słońca.
Dam ci sto, dorzucę jeszcze ćwierć setki i nie będę pytał, skąd go masz, zachęcał sędzia.
Karty na stół, odrzekł Toadvine.
Sędzia rozpiął torbę, przechylił ją i wysypał zawartość na piasek. Był tam nóż i może z pół wiadra złotych monet wszelkiej wartości. Odłożył nóż, rozsunął pieniądze i podniósł wzrok.
Toadvine zdjął kapelusz. Zszedł na dół po pochyłości. Przysiadł naprzeciw sędziego po drugiej stronie jego skarbów, a ten pchnął ku niemu obiecane monety, przesuwając je wierzchem dłoni jak krupier. Toadvine oddał kapelusz i zebrał pieniądze, a sędzia wziął nóż, przeciął otok z tyłu, rozkroił rondo i główkę, po czym włożył kapelusz i spojrzał w górę na Tobina i dzieciaka.
Chodźcie, powiedział. Chodźcie, zjemy razem mięso.
Ani drgnęli. Toadvine już szarpał zębami trzymany oburącz kawałek. W studni było chłodno, poranne słońce oświetlało jedynie górną część cembrowiny. Sędzia zgarnął pozostałe monety z powrotem do torby, odstawił ją na bok i pochylił się, żeby się napić. Półgłówek wpatrywał się w swoje odbicie, potem patrzył na pijącego sędziego, potem na uspokajającą się wodę. Sędzia otarł twarz i spojrzał na sylwetki w górze.
Jak stoicie z bronią?, spytał.
Читать дальше