Rzuć ten rewolwer, powiedział sędzia.
Zmartwiał.
Głos dobiegł z odległości niespełna pięćdziesięciu stóp.
Wiem, co zrobiłeś. Ksiądz cię do tego nakłonił, więc potraktuję to jako okoliczność łagodzącą w ocenie twego czynu i intencji. Miałbym na to wzgląd w przypadku każdego człowieka i popełnionego przez niego przestępstwa. Ale jest jeszcze kwestia własności. Przynieś mi ten rewolwer.
Dzieciak leżał nieruchomo. Usłyszał, że sędzia brodzi w wodzie w górze strumienia. Leżał, licząc cicho pod nosem. Kiedy zmącona woda dopłynęła do miejsca, w którym się znajdował, przestał liczyć i wrzucił do niej wiązkę suchej trawy. Porwał ją nurt. Gdy odliczył tyle samo, prawie już znikła wśród kości. Wyczołgał się z potoku, spojrzał na słońce i ruszył w stronę miejsca, gdzie zostawił Tobina.
Tuż nad wodą znalazł wciąż mokre ślady eksksiędza i bryzgi krwi znaczące jego szlak. Szedł po piasku, aż dotarł tam, gdzie ksiądz się zadekował.
Załatwiłeś je, chłopaku?, zaczął szeptać.
Podniósł rękę.
A jakże, załatwiłeś, bo słyszałem strzały. Aż trzy. Głupca też?
Nie odpowiedział.
Dzielny chłopak z ciebie, ciągnął eksksiądz. Szyję obwiązał koszulą, więc był nagi do pasa i siedząc w kucki pomiędzy cuchnącymi palikami, zerkał na słońce. Na wydmach rozciągały się długie cienie, a w cieniach tych gnaty padłych tutaj zwierząt leżały w osobliwym niejasnym akcie spółkowania szkieletów na piasku. Zostały dwie godziny do zmroku i eksksiądz to powiedział. Leżeli pod sztywną jak deska skórą zdechłego wołu i słuchali nawoływań sędziego. Przedstawiał zagadnienia z zakresu prawoznawstwa, podając konkretne przykłady. Omawiał zasady regulujące prawo własności do oswojonych zwierząt, wskazywał przyczyny utraty tego prawa mające w jego opinii zastosowanie do sprawy skażonej krwi pierwszych, występnych właścicieli koni, które leżały teraz martwe wśród kości. A potem mówił o innych kwestiach. Eksksiądz nachylił się do dzieciaka.
Nie słuchaj go, powiedział.
Nie słucham.
Zatkaj uszy.
Sam sobie zatkaj.
Tobin zakrył uszy dłońmi i spojrzał na dzieciaka. Oczy mu błyszczały od utraty krwi i ogarnęło go wielkie poruszenie.
Zrób to, szepnął. Myślisz, że on mówi do mnie?
Dzieciak odwrócił się w drugą stronę. Wypatrzył słońce przycupnięte na zachodniej krawędzi pustkowia i już się nie odezwali aż do zmierzchu, a potem wstali i ruszyli w drogę.
Wyszli ukradkiem z dolinki, obrawszy kurs przez niskie wydmy, i po raz ostatni spojrzeli na nieckę, gdzie na wietrze na skraju wału migotał rozpalony przez sędziego ogień, widoczny ze wszystkich stron. Nie zamierzali się zastanawiać, czego użył jako opału, a gdy wzeszedł księżyc, zapuścili się już daleko na pustynię.
W krainie tej żyły wilki i szakale, które wyły przez pierwszą część nocy, póki nie ukazał się księżyc, kiedy to zamilkły, jakby zaskoczone jego widokiem. Ale potem znowu zawyły. Wędrowcy byli osłabieni wskutek ran. Kładli się, żeby odpocząć, lecz za każdym razem najpierw krótko lustrowali widnokrąg od wschodu na wypadek, gdyby zdążała tamtędy jakaś postać. Dygotali od wiatru, który wiał po nagiej pustyni z jakiegoś bezbożnego, zimnego, jałowego zakątka, niosąc wieści o niczym. Z nastaniem dnia weszli na niewielkie wzniesienie pośrodku bezkresnej krainy i przykucnęli na sypkim łupku. Było zimno i eksksiądz, w łachmanach i kołnierzu zakrzepłej krwi, obejmował się rękami. Zasnęli na tym małym pagórku, a kiedy się obudzili, był późny ranek i słońce już stało na niebie. Usiedli i się rozejrzeli. W połowie drogi zobaczyli zbliżające się sylwetki sędziego i głupca.
TUŁACZKA PO PUSTYNI
• PO WŁASNYCH ŚLADACH
• KRYJÓWKA
• WIATR SPRZYMIERZEŃCEM
• SĘDZIA WRACA
• PRZEMOWA • LOS DIEGUEÑOS
• SAN FELIPE • GOŚCINNOŚĆ DZIKUSÓW
• W GÓRY • NIEDŹWIEDZIE • SAN DIEGO
• MORZE
Dzieciak spojrzał na Tobina, ale twarz eksksiędza niczego nie wyrażała. Był zobojętniały i utrudzony, a nadchodzący wędrowcy najwyraźniej nie budzili w nim żadnych skojarzeń. Uniósł lekko głowę i odezwał się, nie patrząc na dzieciaka.
Idź, powiedział. Ratuj się.
Dzieciak wziął bukłak z ziemi, odkorkował, napił się i podsunął go Tobinowi. Ten łyknął wody, a potem siedzieli i patrzyli, wreszcie podnieśli się, odwrócili i ruszyli w drogę.
Wycieńczeni głodem i odniesionymi ranami, złachani, wlekli się dalej. W południe skończyła się woda. Usiedli i patrzyli na jałowe pustkowie. Z północy wiał wiatr. Czuli suchość w ustach. Pustynia, na której zostali uwięzieni, była pustynią absolutną, pozbawioną wszelkich cech, nie mieli więc czym odmierzać swojej wędrówki. Ziemia po obu stronach osuwała się identyczną arkaturą i w tych granicach byli zamknięci, i w tych granicach była ich siedliskiem. Podnieśli się i ruszyli dalej.
Niebo stało się świetliste. Nie widzieli żadnych śladów, którymi mogliby podążać, prócz szczątków wyposażenia pozostawionego przez wędrowców, równych w tym miejscu ludzkim kościom odsłoniętym z mogił w zaskorupiałych piaskach. Po południu teren z przodu zaczął się wznosić i wreszcie stanęli na szczycie niskiego eskera, odwrócili się i podobnie jak przedtem zobaczyli sędziego na równinie, w odległości dwóch mil. Ruszyli dalej.
Okolicę wodopojów na pustyni pokrywało nagromadzone ścierwo padłych zwierząt i teraz też tak było – jakby studni strzegła śmiertelnie niebezpieczna moc. Wędrowcy spojrzeli do tyłu. Sędzia zniknął za wzniesieniem. Przed nimi leżały zbielałe deski wozu, a dalej sylwetka muła i wołu, ze skórą wyłysiałą i jak płótno gładką od nieustannego tarcia piasku.
Dzieciak wpatrywał się w to miejsce, a potem cofnął po własnych śladach około stu jardów, stanął i spojrzał na płytkie odciski swoich stóp. Wreszcie popatrzył na zasypany piaskiem stok eskera, z którego zeszli, ukląkł, przyłożył dłoń do ziemi i słuchał słabowitego szumu wiatru.
Kiedy podniósł dłoń, na ziemi pozostała cienka krawędź nawianego piasku. Patrzył, jak powoli znika.
Wrócił do eksksiędza. Ukląkł i patrzył na niego. Tobin przedstawiał nędzny widok.
Musimy się schować, powiedział.
Schować?
Tak.
A niby gdzie?
Tu. Musimy się tu schować.
Tu się nie da, chłopaku.
Da się.
Myślisz, że on nie umie iść po śladach?
Wiatr rozdmuchuje ślady. Na stoku już nic nie ma.
Nie ma?
Nie ma. Ani jednego śladu.
Eksksiądz pokręcił głową.
No dawaj, ruszmy się, ponaglił dzieciak.
Nie da rady się schować.
Wstawaj.
Tobin znowu pokręcił głową. Oj, chłopaku, westchnął.
Wstawaj.
Jak chcesz, to idź. No idź. Machnął ręką.
On jest nikim, powiedział dzieciak. Sam tak mówiłeś. Że ludzie zrobieni są z ziemi i prochu. Mówiłeś, że to nie żadna para., para…
Parabola.
Parabola. Że to czysty fakt i że sędzia to taki sam człowiek jak inni.
No to się z nim zmierz, odparł eksksiądz. Zmierz się z nim, skoro tak.
Jasne, on z karabinem, a ja z rewolwerem. On z dwoma karabinami. Chodźże.
Tobin podniósł się z ziemi i stanął na chwiejnych nogach. Oparł się na dzieciaku. Ruszyli, zbaczając z zawianego już szlaku i mijając wóz.
Przeszli obok pierwszej sterty kości i dotarli do miejsca, gdzie leżała para zdechłych mułów. Tam dzieciak ukląkł i zaczął deską kopać kryjówkę, przez cały czas wpatrując się w widnokrąg na wschodzie. Potem wyciągnął się plackiem pod osłoną kwaśnych kości, niczym padlinożerca z pełnym brzuchem, i czekał, aż sędzia nadejdzie i powlecze się dalej, jeśli powlec się dalej zamierzał.
Читать дальше