Indianin spojrzał na eksksiędza.
Qué pasó con ustedes?
Tobin, w czarnej koloratce z zakrzepłej krwi, odwrócił się całym tułowiem i popatrzył na tego, który przemówił. Potem zerknął na dzieciaka. Ten jadł rękoma i teraz oblizał palce, i wytarł je o nogawkę brudnych spodni.
Las Yumas, powiedział.
Westchnęli donośnie i zaklaskali językami.
Son muy malos, rzekł gaduła.
Claro.
No tiene compañeros?
Dzieciak i eksksiądz zerknęli na siebie.
Sí, odparł pierwszy. Muchos. Machnął ręką na wschód. Llegaran. Muchos compañeros.
Indianie przyjęli te wieści z kamiennym spokojem. Kobieta przyniosła więcej pinole, ale zbyt długo obywali się bez jedzenia, żeby mieć duży apetyt, więc przegonili ją machnięciem ręki.
Po południu wykąpali się w strumieniu i zasnęli na ziemi. Kiedy się obudzili, zobaczyli, że przygląda im się grupka dzieci i kilka psów. Idąc przez obóz, zobaczyli Indian siedzących na skalnej półce, wpatrzonych niezmordowanie w krainę na wschodzie w oczekiwaniu na to, co może się tam ukazać. Nikt słowem nie wspomniał o sędzim, a oni nie pytali. Dzieci i psy odprowadziły ich aż za obóz. Obrali szlak wiodący na niskie wzgórza na zachodzie, dokąd już zmierzało słońce.
Nazajutrz późną porą dotarli do Warner's Ranch, gdzie podreperowali siły w tamtejszych gorących źródłach siarczanych. Wokół nie było nikogo. Ruszyli dalej. Na zachodzie rozpościerała się pofałdowana trawiasta kraina, dalej, aż na wybrzeże, ciągnęły się góry. Tej nocy zasnęli wśród karłowatych cedrów, a rankiem trawa była zmarznięta i słyszeli nawoływania ptactwa, brzmiące jak zaklęcia przeciw posępnym brzegom pustki, z której się wyłonili.
Przez cały dzień pięli się przez leśne wyżyny porośnięte juką krótkolistną i obramowane nagimi granitowymi ostańcami. Wieczorem nad przełęczą przefrunęły stada orłów, a na trawiastych tarasach zobaczyli niezdarne sylwetki niedźwiedzi grizzly, przypominające bydło wypasane na górskich halach.
W załomach skalnych półek leżały płaty śniegu i również w nocy spadło go trochę. Kiedy skostniali wyruszyli o świcie, po stokach przetaczały się rafy mgły, a na świeżym śniegu zobaczyli tropy niedźwiedzi, które zeszły z wysokości, żeby tuż przed brzaskiem węszyć za zwierzyną.
Tego dnia nie było słońca, jedynie bladość we mgle, całą krainę pobieliła szadź, a zarośla przypominały izomery polarne o swoistych kształtach. Dzikie barany skakały jak duchy w górę skalistych jarów, a wirujący wiatr spadał zimny i szary ze śnieżnych wierzchołków, z dymiącej krainy skłębionych mgieł, napierających przez rozstępy, jakby świat w górze stał w ogniu. Coraz mniej ze sobą rozmawiali, aż wreszcie zamilkli na dobre, jak to się często dzieje z wędrowcami, którzy zbliżają się do kresu podróży. Pili wodę z zimnych górskich strumieni i obmywali rany, upolowali młodą łanię przy źródle, zjedli tyle, ile dali radę, resztę mięsa pocięli na cienkie płaty, uwędzili i zabrali ze sobą. Wprawdzie nie widzieli więcej niedźwiedzi, ale dostrzegli ślady ich bytności, oddalili się zatem stokiem o dobrą milę od miejsca, w którym oprawili łanię, i dopiero wtedy ułożyli się na noc. Rankiem przebyli skupisko głazów na wrzosowisku, przypominających skamieniałe jaja jakiegoś przedwiecznego nielota. Szli wzdłuż linii cienia pod górami, trzymając się słonecznej strony dla ciepła, a po południu pierwszy raz zobaczyli morze, hen w dole, niebieskie i pogodne pod chmurami.
Szlak ciągnął się przez niskie wzgórza i łączył z trasą wozów, i podążali tam, gdzie zablokowane koła wpadały w poślizg, a żelazne obręcze rysowały powierzchnię skał, morze w dole pociemniało aż po czerń, słońce spadło, kraina dokoła stała się niebieska i zimna. Spali pod porośniętym drzewami nawisem, przy akompaniamencie sowich pohukiwań i wśród zapachu jałowca, a w bezdennej nocy roiły się gwiazdy.
Nazajutrz wieczorem dotarli do San Diego. Eksksiądz oddalił się, żeby poszukać dla nich lekarza, a dzieciak ruszył dalej prymitywnymi uliczkami z błota, mijając rzędy chat ze skór, i przez pas żwiru dotarł na plażę.
Nad wodą leżały gumowatym pokotem luźne wąsy wodorostów bursztynowego koloru. Martwa foka. Za zatoką fragment rafy w formie cienkiej linii, jak coś, co położono tam, by morze połamało sobie na tym zęby. Przykucnął na piasku i popatrzył w słońce na kutej tafli wody. W oddali obłoki jak wyspy osadzone na otwartym łososiowym morzu. Sylwetki morskich ptaków. Z boku dobiegało głuche dudnienie fal. Stał tam koń zapatrzony w ciemniejące tonie i źrebak, który bryknął, odbiegł i wrócił.
Dzieciak siedział i patrzył, a słońce z sykiem zanurzyło się w odmętach. Klacz rysowała się ciemno na tle nieba. W mroku huczały fale, czarna skóra oceanu marszczyła się w wybrukowanej poświacie gwiazd, a długie blade bałwany gnały susami z głębi nocy i rozbijały się o brzeg.
Wstał i odwrócił się ku światłom miasta. Między ciemnymi skałami, gdzie pełzały fosforyzujące kraby, jarzyły się jak piece hutnicze kałuże przypływu.
Idąc przez słoną trawę, obejrzał się do tyłu. Koń ani drgnął. Pośród fal zamigotało światło statku. Źrebak stał z opuszczonym łbem obok klaczy, a ona patrzyła hen w dal poza ludzkim pojmowaniem, tam gdzie toną gwiazdy, a wieloryby taszczą swe ogromne dusze przez jednorodne czarne morze.
ARESZTOWANY • SĘDZIA SKŁADA WIZYTĘ
• OSKARŻENIE • ŻOŁNIERZ, KSIĄDZ, URZĘDNIK MIEJSKI
• NA WŁASNĄ RĘKĘ • U CHIRURGA
• USUNIĘCIE STRZAŁY • DELIRIUM
• PODRÓŻ DO LOS ANGELES • PUBLICZNA EGZEKUCJA
• LOS AHORCADOS • POSZUKIWANIA EKSKSIĘDZA
• JESZCZE JEDEN GŁUPIEC • SZKAPLERZ
• DO SACRAMENTO • NA ZACHODZIE
• ODEJŚCIE Z ODDZIAŁU • POKUTNICY
• KARAWAN • KOLEJNA MASAKRA
• STAROWINA WŚRÓD SKAŁ
W drodze powrotnej, mijając ulicami okna rozświetlone pomarańczowym blaskiem i ujadające psy, natknął się na oddział żołnierzy, ale w mroku wzięli go za starszego człowieka i przeszli obok. Zajrzał do gospody i usiadł w ciemnym kącie, przypatrując się gromadkom mężczyzn przy stołach. Nikt go nie spytał, czego szuka w tym miejscu. Wydawało się, że czeka na kogoś, a po pewnym czasie weszło czterech żołnierzy i został aresztowany. Nawet go nie spytali o nazwisko.
W celi zaczął mówić z osobliwym przejęciem o tym, czego niewielu ludzi w życiu doświadczyło, współwięźniowie uznali więc, że pomieszało mu się we łbie od krwawych zbrodni, w których brał udział. Pewnego ranka obudził się i zobaczył sędziego stojącego przy kracie, z kapeluszem w ręku. Uśmiechał się do niego. Ubrany był w garnitur z szarego płótna i nowe wyglansowane buty. Spod rozpiętej marynarki wyglądała kamizelka z broszą i łańcuszkiem od zegarka, a przy pasku miał skórzaną kaburkę, w której trzymał posrebrzany pistolecik z rękojeścią z palisandru. Spojrzał w głąb korytarza w prymitywnym budynku z błota, włożył kapelusz i znów się uśmiechnął do więźnia.
No cóż, odezwał się. Jak się miewasz?
Dzieciak milczał.
Chcieli, żebym im powiedział, czy od początku byłeś szalony. Mówią, że to przez ten kraj. Że to ten kraj tak odmienia ludzi.
Gdzie Tobin?
Powiedziałem im, że mój kretyn to szacowny doktor nauk teologicznych, wypuszczony z Harvardu ledwie w marcu tego roku. I że zdrowy rozsądek zachowywał jeszcze w górach Aquarius. Dopiero dalej kraina odebrała mu rozum. Razem z ubraniem.
A Toadvine i Brown? Gdzie oni?
Читать дальше