Ta znękana sekta przemierzyła powoli teren pod występem skalnym, na którym stał widz, i ruszyła przez wyboiste osypisko stożka wymytego ze żlebu. Zawodząc, grając i brzęcząc, zagłębili się między granitowe ściany w położony wyżej parów i zniknęli w nadciągającym zmroku jak heroldowie jakiejś niewymownej katastrofy, pozostawiając po sobie tylko krwawe odciski na kamieniu.
Zatrzymał się na wieczór w jałowej niecce i położył razem z koniem, a przez całą noc dął suchy wiatr z pustyni, prawie bezgłośny, bo wśród tych skał nic nie przenosiło dźwięków. O świcie wstał z koniem i popatrzyli na wschód, gdzie zatliło się światło, a potem osiodłał wierzchowca i poprowadził go wyboistym szlakiem przez kanion, gdzie pod skupiskiem głazów znalazł zbiornik. Woda czekała w mroku, kamienie były chłodne. Napił się, po czym przyniósł koniowi wodę w kapeluszu. Poprowadził go na grań i ruszyli dalej, człowiek wpatrzony w płaski teren na południu i góry na północy, zwierzę podążające za nim.
Niedługo potem koń zaczął szarpać łbem i stawiać opór. Mężczyzna przystanął i trzymając go za kantar, zlustrował teren. Zobaczył pątników. Leżeli rozsiani na strumieniu zastygłej lawy w rozbryzgach własnej krwi. Wziął karabin, przykucnął i nasłuchiwał. Podprowadził konia w cień skały, spętał mu nogi, a potem ruszył dalej w dół stromizny.
Pokutnicy leżeli posiekani i zaszlachtowani wśród kamieni we wszystkich możliwych pozach. Wielu padło wokół wywróconego krzyża, paru zostało okaleczonych, niektórzy nie mieli głów. Może skupili się pod krzyżem w nadziei na ratunek, ale dziura, w której go postawili, i kopiec kamyków dokoła jego podstawy wskazywały, że go obalono, a zakapturzony alter-Chrystus, zadźgany i wybebeszony, leżał obok ze strzępami sznura, którym został skrępowany, z pętlami na przegubach i nogach.
Podniósł się i rozejrzał po tym miejscu zagłady i wtedy w małej skalnej niszy zobaczył samotną starą kobietę, która klęczała wyprostowana, w wyblakłej chuście, ze spuszczonym wzrokiem.
Wyminął trupy i stanął przed nią. Była bardzo stara, jej szara twarz przypominała wyprawioną skórę, a w fałdach ubrania zebrał się piasek. Nie podniosła wzroku. Chusta okrywająca głowę straciła kolor, a jednak niczym znak patentowy miała wplecione w tkaninę wizerunki gwiazd i półksiężyców oraz inne, nieznane mu, znamiona proweniencji. Odezwał się do niej cichym głosem. Powiedział, że jest Amerykaninem, że znalazł się bardzo daleko od swego kraju, że nie ma rodziny, że wiele podróżował i wiele widział, że wojował i znosił mnóstwo niewygód. Powiedział, że zabierze ją w bezpieczne miejsce, do osady jej rodaków, którzy przyjmą ją do siebie, i dodał jeszcze, że powinna do nich przystać, przecież nie może zostać w tym miejscu, bo inaczej na pewno umrze.
Przykląkł, stawiając przed sobą karabin jak pastorał. Abuelita, rzekł. No puedes escucharme?
Sięgnął do małej wnęki i dotknął ramienia kobiety. Poruszyła się nieznacznie, całym ciałem, lekko i sztywno. Nic nie ważyła. Była wyschniętą skorupą, martwą w tym miejscu od lat.
NA RÓWNINACH PÓŁNOCNEGO TEKSASU
• STARY ŁOWCA BIZONÓW • TYSIĘCZNE STADA
• ZBIERACZE KOŚCI • NOC NA PRERII • ODWIEDZINY
• USZY APACZÓW • ELROD SZUKA ZWADY
• ZABÓJSTWO • NIESIENIE ZMARŁEGO • FORT GRIFFIN
• UL • WYSTĘP • SĘDZIA • ZABICIE NIEDŹWIEDZIA
• SĘDZIA O DAWNYCH CZASACH
• PRZYGOTOWANIA DO TAŃCA
• SĘDZIA O WOJNIE, PRZEZNACZENIU, WYŻSZOŚCI
CZŁOWIEKA • TANCBUDA • KURWA
• WYCHODEK I TO, CO W NIM ZOBACZONO
• SIE MÜSSEN SCHLAFEN ABER ICH MUSS TANZEN
Późną zimą roku 1878 znalazł się na równinach północnego Teksasu. Rankiem, kiedy warstwa lodu skuwała piaszczysty brzeg, przekroczył potok Double Mountain Fork Brazos i wjechał w ciemny karłowaty las czarnych sękatych jadłoszynów. Tej nocy rozłożył się biwakiem na wzniesieniu, gdzie od wiatru osłaniało go drzewo obalone przez piorun. Gdy tylko buchnął płomień, na spowitej ciemnością prerii zobaczył drugie ognisko. Podobnie jak jego migotało na wietrze, podobnie jak jego ogrzewało samotnego człowieka.
Obozował tam stary łowca, który podzielił się z nim tytoniem i opowiedział mu o bizonach i stoczonych z nimi walkach, jak zadekował się w dołku na pagórku, niżej wszędzie dokoła ubite zwierzęta, stado coraz bardziej niespokojne, lufa karabinu tak rozgrzana, że ścierka do czyszczenia aż się piekła w środku, tysiące, dziesiątki tysięcy sztuk, skóry rozpięte potem dosłownie na powierzchni całych mil kwadratowych i oddziały oprawiaczy wymieniające się jeden po drugim, i strzelanie, strzelanie, całymi tygodniami i miesiącami strzelanie, aż lufa ci się wyślizgała, a łoże rozklekotało i ramiona mielimy posiniaczone po łokcie, pary wozów skrzypiące po prerii, zaprzęgnięte w dwadzieścia, dwadzieścia dwa woły, surowe skóry sprzedawane na tony, setki ton, mięso gnijące na trawie, powietrze aż brzęczało od rojów much, myszołowy i kruki, potworne noce, gdy schodziły się powarkujące oszalałe wilki, żeby żreć i tarzać się w ścierwie.
Widziałem wozy Studebakera zaprzęgnięte w sześć, osiem wołów, co tam jechały, wioząc same ładunki ołowiu. Czyściutką galenę. Tony tego. Tylko na ziemi między rzeką Arkansas a Concho leżało osiem milionów ścierwa, bo tyle skór zwieźli na kolej. Dwa roki temu wyjechalimy z Griffin na ostatnie polowanie. Przeczesali całą krainę. W półtora miesiąca. Wreszcie znaleźli stado, osiem sztuk. Zabilimy i wrócili. Nie ma ich. Wszystkie, co Bóg kiedykolwiek stworzył, przepadły, jakby nigdy po tej ziemi nie chodziły.
Wiatr porywał w dal strzępiaste iskry. Dokoła rozpościerała się cicha preria. Poza zasięgiem ognia było zimno, nastała czysta noc i spadały gwiazdy. Stary łowca naciągnął na siebie koc. Ciekawym, czy są inne takie światy jak nasz, powiedział. Czy może taki jest tylko jeden.
***
Trzy dni już przemierzał krainę, której nigdy dotąd nie widział, gdy natknął się na zbieraczy kości. Równina wydawała się zwiędła i spalona, małe drzewa nawiedzane przez kruki były czarne i zdeformowane, a wszędzie dokoła widział watahy wyleniałych szakali i rozpadające się, wybielone słońcem kości ubitych stad. Zsiadł i poprowadził konia. Tu i ówdzie pośród szablastych żeber leżały spłaszczone krople pociemniałego ołowiu, niczym stare medaliony jakiegoś zakonu łowców. W oddali sunęły ociężale zaprzęgi wołów, a obładowane wozy skrzypiały głucho. Zbieracze rzucali kości na sterty, kopiąc nogami zwapniałe struktury, rozcinając siekierami wielkie kompozycje. Kości grzechotały na wozach kołyszących się w bladym kurzu. Patrzył, jak jadą, ludzie obdarci i brudni, woły z poobcieraną skórą i jakby obłąkane. Nikt się do niego nie odezwał. W oddali zobaczył sznur wozów kierujący się na północny wschód, z wielkimi chyboczącymi się ładunkami kości, a dalej na północy ujrzał inne gromady pracujących zbieraczy.
Wsiadł na konia i pojechał. Kości usypano w stosy, wysokie na dziesięć stóp i długie na setki, oraz w ogromne stożkowate kopce, opatrzone na wierzchołkach znakami lub symbolami ich właścicieli. Wyprzedził toczący się wóz, z chłopcem, który dosiadał pierwszego wołu w zaprzęgu, powożąc za pomocą naszelnika i witki. Ze szczytu góry z czaszek i kości miednicznych spoglądało dwóch wyrostków.
Nocą ich ogniska pocętkowały równinę, a on usiadł plecami do wiatru, napił się z wojskowej manierki i zjadł garść suchej kukurydzy na kolację. W nocy na całej równinie niosło się ujadanie i wycie wygłodniałych wilków, a na północy niema błyskawica wyrysowała złamaną lutnię na czarnym krańcu świata. Powietrze pachniało deszczem, ale deszcz nie spadł, w mroku nieopodal sunęły skrzypiące wozy, jak zaciemnione statki, i czuć było zapach wołów, i słychać było ich oddechy. Wszędzie roztaczał się kwaśny odór kości. Tuż przed północą, gdy siedział przycupnięty przed żarem ogniska, pozdrowił go mały oddział.
Читать дальше