Nie czekali długo. Ukazał się na wzniesieniu i zatrzymał na moment, po czym ruszył w dół w asyście swego śliniącego się giermka. Przed nimi rozciągał się zasypany piaskiem pofałdowany teren i choć ze szczytu dokładnie widać było całą okolicę, sędzia nie zlustrował jej i nie wydawał się przejęty, że dwaj uciekinierzy zniknęli z pola widzenia. Zszedł pochyłością na płaski teren, a idiota dreptał z przodu na skórzanej smyczy. Holden niósł dwa karabiny, które należały do Browna, a na piersi powiesił na krzyż dwie manierki, do tego miał róg i prochownicę, swój tornister i płócienny plecak, który najpewniej także odebrał Brownowi. Co dziwniejsze, trzymał parasolkę zrobioną ze zgniłych strzępów skóry, rozpiętych na szkielecie z żeber związanych strzępami mięsa. Za rączkę służyła przednia noga jakiegoś zwierzęcia i wydawało się, że ciało sędziego okrywa zaledwie chmura konfetti, tak podziurawione było jego ubranie, by pomieścić całą posturę. Niosący przed sobą tę ohydną parasolkę, z półgłówkiem w obroży szarpiącym za smycz, przypominał jakiegoś zdegenerowanego objazdowego uzdrowiciela, który uciekł przed gniewem publiczności plądrującej jego tabor.
Szli przez płaski teren, a rozciągnięty na ziemi dzieciak obserwował ich zza żeber martwych mułów. Widział ślady swoje i Tobina, ciągnące się po piasku, niewyraźne i już przysypane, ale jednak wciąż ślady, i patrzył na sędziego, i patrzył na ślady, słuchając piasku sunącego po pustyni. Sędzia oddalił się może na sto jardów, gdy nagle przystanął i wbił wzrok w ziemię. Idiota przycupnął na czworakach, naprężając smycz niczym bezwłosy lemur. Kiwał głową i pociągał nosem, jakby służył mu do tropienia. Zgubił kapelusz albo może sędzia mu go odebrał. Na nogach miał dziwne łapcie, wycięte z kawałka surowej skóry i przywiązane do podeszew wiązkami konopi uratowanymi z jakiegoś pustynnego wraku. Szarpał się na smyczy i stękał, zwieszając przed sobą zgięte ręce. Kiedy przeszli obok wozu i ruszyli dalej, dzieciak wiedział, że minęli już miejsce, w którym on i Tobin zboczyli ze szlaku. Spojrzał na ślady. Słabo widoczne odciski stóp ciągnęły się wstecz i nikły. Eksksiądz chwycił go za ramię i syknął, wskazując sędziego, a wiatr szeleścił strzępami skóry na padlinie. Sędzia i imbecyl powędrowali dalej przez pustynię i zniknęli z oczu.
Leżeli bez słowa. Eksksiądz uniósł się i zerknął, a potem popatrzył na dzieciaka. Ten zluzował kurek rewolweru.
Drugiej takiej szansy mieć nie będziesz.
Wetknął broń za pas, dźwignął się na kolana i rozejrzał.
I co teraz?
Dzieciak nie odpowiedział.
Będzie czekał przy następnej studni.
Niech czeka.
Możemy wrócić nad potok.
I co potem?
Poczekamy, aż ktoś będzie przejeżdżał.
Skąd przejeżdżał? Promu już nie ma.
Nad potok przychodzą zwierzęta.
Tobin patrzył w dal zza osłony z kości i skóry. Gdy dzieciak nie odpowiedział, podniósł głowę. Moglibyśmy tam iść, rzekł.
Mam cztery kule.
Dzieciak wstał, żeby rozejrzeć się po królestwie padlinożerców, a Tobin też się podniósł i patrzył razem z nim. Zobaczyli wracającego sędziego.
Zaklął i padł na ziemię. Eksksiądz przykucnął. Zsunęli się w zagłębienie i z brodami w piachu leżeli jak jaszczurki, i znów patrzyli na idącego Holdena.
Z idiotą na smyczy, ekwipunkiem i parasolką kiwającą się od wiatru jak wielki czarny kwiat minął szczątki wozu i znów wszedł na stok piaszczystego eskera. Na szczycie odwrócił się, a imbecyl przykucnął u jego nóg. Opuścił ku niemu parasolkę i przemówił do okolicy.
To ksiądz cię do tego przywiódł, chłopcze. Wiem, że sam byś się nie schował. Wiem też, że nie masz serca pospolitego zabójcy. Dwukrotnie tego dnia przeszedłem przed twoim celownikiem i przejdę po raz trzeci. Czemu się nie ujawnisz?
Marny z ciebie zamachowiec, zawołał sędzia. I marny bojownik. W tkance twego serca jest skaza. Myślisz, że o tym nie wiem? Ty jeden byłeś zbuntowany. Ty jeden zachowałeś łagodność dla pogan w zakamarku swej duszy.
Imbecyl wstał, uniósł ręce do twarzy, zaskomlał dziko i usiadł.
Myślisz, że zabiłem Browna i Toadvine'a? Żyją, tak samo jak ty i ja. Żyją, są w potrzasku następstw dokonanych przez siebie wyborów. Rozumiesz? Spytaj księdza. Ksiądz wie. Ksiądz nie kłamie.
Sędzia podniósł parasolkę i poprawił tobołki. Być może, zawołał, być może widziałeś to miejsce we śnie. I widziałeś, że tu umrzesz. Zszedł z eskera i kolejny raz minął skupisko kości, prowadzony przez głupca w obroży, aż ich rozrzedzone sylwetki zaczęły drżeć w falach gorącego powietrza, a potem znikły bez śladu.
* * *
Umarliby, gdyby nie znaleźli ich Indianie. Przez wczesną część nocy mieli Syriusza po lewej stronie na widnokręgu od południowego zachodu, Wieloryb nurkował w otchłani, a Orion obracał się z Betelgezą nad ich głowami. Spali, skuleni i zziębnięci w ciemności na równinie, a gdy się obudzili, niebo całkiem się odmieniło i znikły gwiazdy, wedle których się kierowali, jakby sen trwał przez kilka pór roku. W świetle kasztanowego świtu zobaczyli na wzniesieniu od północy półnagich dzikusów, przycupniętych i stojących w rzędzie. Dźwignęli się i ruszyli, a ich długie, wąskie cienie skradały się komicznie na cienkich owadzich nogach. Zarysy gór na zachodzie zatarły się w brzasku. Tubylcy ruszyli piaszczystym szczytem. Po chwili eksksiądz usiadł, a dzieciak stanął nad nim z rewolwerem, dzicy zaś zeszli z wydm i niczym wymalowane duszki zbliżyli się skokami przez płaski teren.
Byli to Diegueños. Uzbrojeni w krótkie łuki, zgromadzili się wokół dwóch wędrowców, przyklękli i dali im wodę z tykwy. Widzieli już wcześniej podobnych tułaczy, cierpiących jeszcze bardziej. Wiedli rozpaczliwie nędzne życie na tej ziemi, wiedzieli więc, że tylko jakaś nieprzejednana dążność może przywieść człowieka do takiego stanu, i każdego dnia czekali, aby to coś wylęgło się ze swej straszliwej kryjówki w domu słońca i stanęło do boju na krawędzi wschodniego świata, a czekali z osobliwą niewzruszonością, bo obojętne, czy byłyby to armie, pomór, zaraza, czy coś jeszcze bardziej niepojętego.
Zaprowadzili uciekinierów do swego obozu w San Felipe, skupiska prymitywnych chat z trzciny, służących za dom brudnym i wynędzniałym istotom ubranym przeważnie w bawełniane koszule wędrowców napotkanych w okolicy, w koszule i nic więcej. Przynieśli gorącą potrawkę z jaszczurek i szczuroskoczków w glinianych miskach i jakby pinole z wysuszonych startych pasikoników, przykucnęli dokoła i patrzyli z wielką powagą, jak ci dwaj jedzą.
Jeden wyciągnął rękę, dotknął rękojeści rewolweru za pasem dzieciaka i cofnął dłoń.
Pistola, powiedział.
Dzieciak jadł.
Dzicy pokiwali głowami.
Quiero mirar su pistola?, spytał mężczyzna.
Dzieciak nie odpowiedział. Kiedy Indianin ponownie wyciągnął rękę, chwycił ją i odsunął. Gdy ją puścił, mężczyzna znowu wyciągnął dłoń, a dzieciak znowu ją odepchnął.
Indianin wyszczerzył zęby w uśmiechu. Sięgnął po raz trzeci. Dzieciak postawił miskę między nogami, wyjął rewolwer, odciągnął kurek i przytknął mężczyźnie lufę do czoła.
Siedzieli nieruchomo. Pozostali patrzyli. Po chwili dzieciak opuścił broń, zluzował kurek, wetknął rewolwer za pas, wziął miskę i zaczął jeść. Mężczyzna wskazał rewolwer i odezwał się do swoich, a ci pokiwali głowami. Siedzieli dalej jak przedtem.
Qué pasó con ustedes?
Dzieciak obserwował znad miski mężczyznę ciemnymi pustymi oczami.
Читать дальше