– Ale o co ci chodzi?
– O nic, po prostu moja nowa sąsiadka z Saskiej Kępy nazywa się Alicja Kranach. – Ola milczy, ale już nie odpoczywa. -Widziałaś ją wczoraj. Pojechała ze mną do Płońska, po tego idiotę, Marcina.
– Były dwie.
– Starsza.
Olka podrywa się i siada po przeciwnej stronie biurka.
– Paweł, czy ona jest wdową?
– Tak. Od niedawna.
– Bogatą?
Paweł wzrusza ramionami.
– Znam ją niecały miesiąc. Ma niezły dom i samochód. Nie wiem, nie widziałem jej zeznania podatkowego.
– Na co umarł mąż?
– Nie mam pojęcia, powiesz mi w końcu, o co chodzi?
– To nie może być zbieg okoliczności. Słuchaj mnie uważnie. Aleksander Kranach jakiś czas temu pochował ojca.To znaczy nie pochował, bo nie mógł przyjechać na jego pogrzeb. Ojciec umarł nagle. Rozmawiał z nim przez telefon, w trakcie rozmowy źle się poczuł, tak źle, że przerwał rozmowę, a następnego dnia Aleksander dowiedział się, że ojciec nie żyje. Wiesz, umarł nagle.
– To się zdarza – wtrąca Paweł.
– Wiem. Ale on, Aleksander, uważa, że żona ojca w jakiś sposób przyczyniła się do tego zgonu.
– To znaczy? – Paweł blednie. – Co zrobiła?
– Właśnie nic. Nie udzieliła pomocy.
– Ale skąd on to wie?
– Bo dotarł, nie wiem jak, do dokumentów karetki i okazało się, że ona wezwała tę karetkę dopiero trzy godziny po tej rozmowie. Ojciec już nie żył.
– Bez przesady. – Paweł wzrusza ramionami, ale czuje znajomy ból w karku, sygnał ogromnego napięcia.
– Ten człowiek, ojciec Aleksandra, był przyjacielem i pacjentem naszego starego. Profesor pokazywał mu papiery ojca, ale on nic nie umiał z nich wyczytać, a stary go zbył. – Ola postanawia iść za ciosem. – Wiesz, gdzie leżą teczki?
Paweł przygląda się Oli uważnie. Powoli kiwa głową, wstaje i wychodzi z pokoju z wielkim żółtym skoroszytem w ręce.
Ola zagryza wargi. Teraz, gdy już wszystko z siebie wyrzuciła, dotarło do niej, co ryzykuje. Co ryzykują…
Paweł wraca. Przekręca klucz w zamku. Wyjmuje teczkę ukrytą w żółtym skoroszycie i rzuca ją na biurko.
– Profesor jest na konsultacji na Banacha – mówi konspiracyjnym szeptem.
– A czemu tak szepczesz? – szepcze Ola.
– Nie wiem – odpowiada Paweł normalnym głosem, ale bez cienia uśmiechu. – Do roboty, Olka.
– Strasznie tego dużo.
Ola otwiera teczkę i studiuje ją w milczeniu kartka po kartce. Paweł patrzy przed siebie, tylko rytmiczne drganie nogi zdradza jego napięcie.
– No i? – pyta po dłuższej chwili.
– Jest grypa, potem zapalenie płuc, pewnie pogrypowe, skierowanie na RTG. Płyn w osierdziu…
– Niebezpieczne, ale nie śmiertelne – Paweł zagląda Oli przez ramię. – Tak nie ma sensu, weź karty z ostatnich dwóch, trzech lat.
Ola posłusznie odkłada gruby plik.
– Tutaj znowu RTG, potem USG i… nieważne, gdzie wyniki? O rany, potem jest guz w prawym przedsionku.
Paweł siada po tej samej stronie biurka.
– Operacja w Wiedniu, tylko informacja – sam przegląda szybko i podaje kartki Oli. – Chemioterapia… raz, dwa, trzy chemie… Dalej są kontrole, wszystko w porządku, kontrole… dalej… no tak… przerzut do płuc.
– Zaczekaj, bo zaraz się pomiesza. Paweł jest już mokry od stóp do głów.
– Tu już dostaje tlen… – Ola wraca parę kartek do tyłu, marszczy brwi w skupieniu. – No tak, to cud, że w ogóle był jeszcze w stanie przeprowadzić jakąkolwiek rozmowę.
– O Boże! – wzdycha Paweł. Ze współczuciem? Z ulgą?
– Co tam masz?
– Wiesz, co się w końcu stało?
– Udusił się?
– Nie. Wylew. Dajmy temu spokój. – Paweł w pośpiechu porządkuje i pakuje papiery. – Facet męczył się prawie rok, a strzeliło go, skąd się nie spodziewał. Koszmar, ale na pewno nie kryminał.
Wychodzi, nie zwlekając, znowu z żółtym skoroszytem. Ola kładzie się z powrotem na kanapie. Na krótko, bo właśnie rozdzwania się telefon.
– Kardiologia, słucham.
– Dzień dobry, Olu, tu Aleksander. Wreszcie mam szczęście…
– Możesz tu przyjechać? – przerywa mu Ola takim tonem, że z drugiej strony pada tylko szybkie:
– Za piętnaście minut.
Elżbieta przysiada na brzegu krzesła. Jest zdenerwowana, co w najmniejszym stopniu nie szkodzi jej urodzie. Wygląda świetnie. Nie da się tego powiedzieć o zmęczonym i chyba niewyspanym Arturze we wczorajszej koszuli.
„Brama", ich ulubione miejsce w tej części miasta, świeci o tej porze pustkami. Pojedynczy studenci siedzą z nosami w notatkach. Dwie starsze panie w milczeniu piją cappuccino. Jacyś dwaj urzędnicy, a może raczej akwizytorzy, sądząc po tandetnej elegancji ciemnych garniturów, w milczeniu przeżuwają frytki. Młoda kelnerka w twarzowej czapce z daszkiem podchodzi do nich z uśmiechem.
– To co zawsze?
– Tak – odpowiada Elżbieta machinalnie. – Sama nie wiem, dlaczego zgodziłam się na to spotkanie – zwraca się do Artura.
– Na przykład dlatego, że lubisz tu przychodzić. – Artur próbuje położyć dłoń na jej dłoni.
Elżbieta szybko zabiera rękę.
– Co chciałeś mi powiedzieć?
– Przede wszystkim chciałem cię przeprosić za całą tę idiotyczną historię.
– Mówisz o spektakularnej akcji szanownej małżonki czy o naszej znajomości?
Artur milknie, dotknięty i mimo wszystko zaskoczony tą lodowatą ironią.
Kelnerka przynosi ulubioną lazanię Artura i sałatkę Elżbiety. Oboje zaczynają jeść bez specjalnej przyjemności.
– Słuchaj, Elu – próbuje znowu Artur. – Przykro mi, że naraziłem cię na takie przeżycia.
– Ja myślę – Elżbieta wzrusza ramionami.
– Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Moje małżeństwo rozpadło się definitywnie na szosie do Płońska -Artur dramatycznie zawiesza głos, ale Elżbieta milczy, apatycznie dziobiąc kawałki awokado i pomidora. – Rozwodzę się. Dla ciebie, Elu.
Elżbieta sięga po bułkę. Odrywa kawałek, wyciera nim resztkę sosu z sałatki. Żuje długo z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Sięga po wino. Wypija je duszkiem i odstawia kieliszek trochę zbyt mocno. Przygląda się chwilę ukruszonej podstawce. Bierze głęboki wdech.
– W porządku, Artur. Teraz ty posłuchaj.
– Zaczynam się bać tego, co chcesz mi powiedzieć, ale wal. – Artur próbuje się uśmiechnąć.
– Bardzo mi przykro, ale rozwodzisz się na własny rachunek. Nie ma żadnego „dla ciebie, Elu". Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek rozważali stały związek – oświadcza Elżbieta, patrząc śmiało w oczy kochankowi, któremu z wrażenia sztućce wypadają z rąk.
– Nie było co rozważać. Po pół roku to chyba po prostu jest stały związek.
– Związek? Dwa, trzy popołudnia tygodniowo i jakieś kradzione wieczory nazywasz związkiem? Czy ty w ogóle masz pojęcie, na czym polega związek z kobietą?
– Zdaje mi się, że w łóżku nigdy nie miałaś co do tego wątpliwości.
– W łóżku! Oboje jesteśmy dorośli. Wiedzieliśmy, czego nam brakuje i co możemy sobie dać. Przyznaję, w łóżku było super. Jesteś wspaniałym kochankiem, Artur, ale łóżko to nie wszystko.
– Sama powiedziałaś, że tego ci brakowało.
– Tak. I tylko tego od ciebie chciałam, o czym doskonale wiesz. Proste jak drut: przysługa za przysługę z obopólną przyjemnością, czyż nie?
– Elka, kto tu zwariował?
– Nie ja, Artur. – Zdenerwowanie Elżbiety minęło bez śladu. Mówi spokojnie, pewnie, bez wahania. – Jeszcze nie zwariowałam, żeby rzucać wszystko dla kogoś, kto nie umie nawet zorganizować dyskretnego wyjazdu we dwoje.
Читать дальше