Skruszonym głosem.
Okazało się, że sekretarka – ta z uśmiechem młodej Julii Roberts – wysłała darmowe zaproszenia na bal wszystkim byłym paniom Pedra. Dowiedział się o tym dzisiaj rano. Nic już nie da się zrobić. Ona twierdzi, ta Julia Roberts, że jej zdaniem wypadało. W tej chwili już wie, że nie wypadało, ale wysyłając, sądziła, że wypada. Chciała być grzeczna.
Pedro nie wierzy w jej wykręty, zapewnił mnie. Swego czasu Julia Roberts podkochiwała się w nim, ale dostała kosza. Na pewno się mści. Postanowiła narobić bigosu, jaki w wilkowy-skim pałacu przydarzył się ostatnio za wojen kozackich.
Dalej nie słuchałam. Doznałam olśnienia. Widziałam Pedra poruszającego bezgłośnie ustami, a w mojej głowie galopowały myśli.
– Pedro! – przerwałam mu. – Przecież tego szukaliśmy. Kogoś, kto życzy nam źle! I mamy go! Już jej nie popuszczę! Wreszcie nasze życie wróci do normy!
– Zależy, co uważasz za normę, Do. Właściwie jestem ci winien…
– Nie teraz, Pedro! Daj mi anonimy, które dostałeś. Teraz już nawet wasza Dafne rozwiązałaby zagadkę. Pora skończyć ten obłąkany cyrk.
– Do, naprawdę je dostałem. Nie robiłem cyrku. Natomiast jestem ci winien…
Byłam zbyt podekscytowana. Za długo mówił.
– Nie podejrzewam ciebie, Pedro! To ta cholerna Julia Roberts, wydało się!
– Jak to ona? Niemożliwe! – Pedro popatrzył na mnie wielkimi oczami. – Zaproszenia, anonimy, wszystko ona? Po co?
– Nie wiesz, jak boli skradziona miłość, Pedro! Zaufaj mi!
Pociągnęłam go za rękę, ponieważ stał bezradnie jak husarskie zbroje po kątach pałacu. Zaskoczyła go nie tylko Julia Roberts, ale i moja przenikliwość. Zbiegliśmy do jego gabinetu, złapałam dwa anonimy (resztę wyrzucił) i pognałam do sekretariatu. Pedrowi przykazałam, żeby zajął się saniami. Albo serpentynami. Wybiła moja godzina.
Sekretarka siedziała u siebie z księgową, małolatą wiecznie porozpinaną pod szyją. Niby jeszcze były w pracy, niby już nie. Obie sylwestrowo wysztafirowane, brokatowe, mieniące się, aż się zlękłam na ich widok, że nie zdążę z przygotowaniami. Zwłaszcza z tą nową fryzurą.
Chichotały. Gdy weszłam, umilkły.
– Chcę porozmawiać w cztery oczy – powiedziałam surowo do Julii Roberts.
Księgowa zachichotała bez przyczyny, sekretarka wzruszyła ramionami. To był w sumie łaskawy gest znaczący: „Nie widzę najmniejszego powodu, ale proszę".
Gdy zostałyśmy same, położyłam na biurku przed nią anonim z gazetowych liter. Zapytałam, czy go zna.
Pierwsze widzi na oczy. Jakie to ma znaczenie?
– Nie wie pani, kto tu w pałacu robi różne wyklejanki? – zapytałam ironicznie.
– Chodzi o gazetkę ścienną? Ja, ale to dawne dzieje. Teraz robi się ją na komputerze.
– Ale może klej jeszcze pani pozostał?
Uśmiechnęła się drwiąco i odwróciła monitor tak, żebym widziała ekran. Wyjaśniła mi, że przepisuje koleżance esej do „Kwartalnika Historycznego". Pod tytułem: „Śmierć Napoleona i jej echa w Wilkowysku". Chwalebne zajęcie, powinszowałam. Z moralnymi tradycjami. Biblię też ktoś kiedyś przepisał. Ale lepiej porozmawiajmy, póki jestem bez prokuratora.
Julia Roberts postukała palcem w ekran monitora.
– Koleżanka robi błędy. Ja jej poprawiam, ponieważ jestem tu najlepsza z ortografii. Proszę zerknąć, jak piszę słowo „śmierć".
– Sama wiem, jak się pisze – uniosłam się honorem.
– Autor anonimu nie wie. – Rozłożyła ręce; cekiny na rękawach utworzyły wokół niej poświatę. Jak na pocztówce z odpustu.
Odwróciłam anonim w moją stronę. Wcześniej zauważyłam, że są w nim błędy, ale nie analizowałam. Nie jestem z tych polonistek, które poprawiają każdy świstek, jaki wpadnie im w ręce. Etykieta na wino albo druczek spółdzielni mieszkaniowej, wszystko im jedno. One mają jakiś kompleks wyższości. Albo niższości. To zresztą to samo.
W miejscu, gdzie anonim groził Pedrowi moją śmiercią, wyklejono gazetowymi literami jak byk „simjerdź".
Popatrzyłam zdumiona na Julię Roberts. Siedziała z tryumfalnie rozłożonymi rękami, jakby mówiła do mnie: „Ta-dam!!! Sekretarki tak nie piszą!".
– Jak które – powiedziałam. – Te z krótkim stażem i długimi nogami…
– Słucham?
Ale ja nie słuchałam. Po raz drugi tego poranka doznałam olśnienia. Tym razem jako polonistka, nie Sherlock Holmes. Tylko jedna osoba na świecie mogła tak skopać „śmierć".
– Przepraszam za nieporozumienie, pani Julio…
– Katarzyno – poprawiła mnie.
Raz miała prawo mnie poprawić w tej sytuacji. W końcu podsunęła mi trop. Tak oczywisty, że ani się speszyłam tymi moimi wygłupionymi podejrzeniami. Przeszły już do historii, jak śmierć Napoleona. Trzeba mi gonić czas teraźniejszy.
– Przepraszam, pani Katarzyno Roberts! – przystałam na jej wersję. – Muszę natychmiast wykonać bardzo pilny telefon prywatny!
I pognałam po schodach do mojej ładującej się komórki.
Goście zjeżdżali się do Wilkowyska przez pół dnia. O szesnastej dwadzieścia przyjechały Agniecha z Iwoną. Wystrojone były w coś błyszczącego i towarzyszył im pojedynczy facet. O siedemnastej, już po zmroku, przyjechała dentystka. Jej też towarzyszył jeden facet, ale wystrojona była na szykowny mat.
O siedemnastej siedem przyjechał Rapcuchowicz. Bez pary. W stroju codziennym. Wyglądałam go ukradkiem z okna korytarza. Brnął po śniegu przez podjazd oświetlony rzęsiście latarniami.
Zobaczył mnie w oknie, kiwnęłam na niego.
– Domyślasz się, po co wezwałam cię nagle w taki dzień? -zapytałam, gdy zamknęłam się z nim w moim pokoju. – Ponieważ chcę ci zepsuć sylwestra, Rapcuchowicz. Tak jak ty zepsułeś mi bezmyślnie parę ważnych tygodni mojego życia.
W dwóch palcach uniosłam anonim tuż przed jego twarzą.
– Aha, wydało się! Głupio wyszło – zgodził się Rapcuchowicz. – Nie zajarzyłem, że zrobi się taka afera, jak pani mówi. Chciałem go trochę nastraszyć, żeby panią zostawił.
Upuściłam anonim na podłogę i tymi samymi dwoma palcami ujęłam Rapcuchowicza za brodę. Uniosłam ją do góry. Pod palcami czułam kiełkujący meszek zarostu.
– Rapcuchowicz, ty się we mnie podkochujesz! Przyznaj się.
– Ale w życiu, jak Boga kocham! – wystraszył się. Zrobiło mi się ciut nieswojo. Puściłam jego brodę. Zniknął zatem ostatni powód, który mógł jakoś tłumaczyć niecny postępek Rapcuchowicza. Pokiwałam głową ze smutkiem.
– Czyli tak po prostu? Szampański żart? Sam widzisz, Rapcuchowicz, jak kończą ci, którzy nie czytali „Dziadów"!
– Żaden żart! – obruszył się Rapcuchowicz. – Posiadałem bardzo istotny powód. Tę pani książkę pożal się Boże. W zasadzie to nie moja wina.
Odniosłam niemiłe wrażenie, że przechodzi do kontrataku. Dzisiejsza trudna młodzież jest, niestety, nieprzewidywalna. Nastawiona roszczeniowo.
– Jakiż to istotny powód, który jest zarazem moją winą?
– Nie mówię, że pani winą, tylko że… A może i pani winą! Rozsiadł się z lubością w barokowym fotelu. Szybko usiadłam naprzeciw, żeby nie sterczeć przed nim jak karcona uczennica.
– No bo po co pani pisze takie kłamliwe książki? – zganił mnie Rapcuchowicz. – Miłość to źródło wszystkich nieszczęść na świecie, a nie powód do romansideł! Z miłości ludzie się pobierają, a potem co? Cierpią, rozwodzą się z hukiem, opuszczają własne dzieci. Albo samobójstwa popełniają z miłości, jeśli już akurat szczęśliwym trafem szanse na małżeństwo prysły. Nie wie pani, jakie katastrofy wywołują ci, którzy kochają na zabój swoją ojczyznę albo swojego boga?! A pani z miłości pisze książkę o miłości do Pedra. Na razie to szajs, ale jak znam życie, napisze pani drugą i trzecią, i niech się pechowo złoży, że nabierze pani wprawy. Stąd już tylko krok do nowych „Dziadów"!
Читать дальше