W końcu nie wytrzymałam i otworzyłam szeroko drzwi.
Siedziała. Co za tupet!
– Może poczekasz w środku? – zaprosiłam złośliwie. – Co ci za różnica?
– Okej – mruknęła.
Weszła do mieszkania, jakbym zaproponowała jej to serio. Ona stanowczo nie była normalna.
Chryste, widzieliście amerykańskie thrillery i wiecie, czym taki ktoś potrafi załatwić niewinnego człowieka, któremu wtargnie do domu. Poderżnąć gardło płytą kompaktową Agnieszki Chylińskiej to dla niego jak splunąć. Używają grzałki, szpikulca do lodu, maszynki do depilacji, piły mechanicznej. Tej jednej nie miałam w mieszkaniu, na szczęście. Ale poza tym miałam bez liku przedmiotów, którymi da się zaatakować. Bo odwrotnie już nie. Spróbujcie na przykład obronić się maszynką do depilacji.
Postanowiłam bazować na tym, w co natura wyposażyła dla samoobrony przeciętną polonistkę. Nawijanie bawełny na uszy w języku ojczystym. Uświadomiłam Żyrafę, że Pedro nie wróci dzisiaj, nie wróci w tym roku, a nawet, zablefowałam, nie wiem czy kiedykolwiek. Przecież ona wie, że mnie porzucił.
– Kłamiesz – odparła ona bez owijania w bawełnę. – Łżesz jak zwykle. W życiu, w książce. Właściwie nie muszę na niego czekać. Załatwię to z tobą.
Zrobiło mi się zimno w plecy. I kiedy tradycyjnie spytała, czy zapalę, odparłam, że tak. Nie przyszło mi na myśl, że nie palę. Nic mi nie przychodziło na myśl. Zaciągnęłam się, rozkaszlałam i wciąż nie przychodziło mi na myśl, że nie palę ani nic innego.
Żyrafa wyjaśniła lodowatym tonem, że rezygnuje z Pedra, mogę go sobie wziąć.
W głowie mi tąpnęło, mimo że wcześniej zdawałam sobie sprawę, do czego dążyła, łażąc za Pedrem od przedszkola do zakładu trumniarskiego. Cały czas miałam jednak nadzieję, że to złudzenie. A tu nie. Kobieca intuicja się nie myli! Żyrafa rzeczywiście łaziła za Pedrem w wiadomych celach.
Zaciągnęłam się w panice papierosem i uświadomiłam sobie, że dowiaduję się o zagrożeniu, które minęło. Ona mówi, że rezygnuje ze swego literackiego ideału.
Nieoczekiwanie poczułam coś na kształt sympatii do psychopatki.
Objęłam ją ramieniem, ale wyrwała się ze wstrętem. Więc wyjaśniłam życzliwie, że podziwiam jej tęsknotę za wymarzoną miłością. Pogoń za niedościgłym. Miałam to samo za szkolnych lat. Nawet dłużej. Ale z tego się wyrasta. Może boli, że się wyrasta, ale się wyrasta. Być może ona właśnie przeżywa ból wyrastania, niemniej tak i tylko tak wraca się do zdrowia. Przez ból i udrękę. Człowiek zauważa, że świat nie składa się z samych motylków, których trzepoczące skrzydełka tworzą nad nami świetlistą tęczę. Przestajemy się kochać w Retcie Butlerze z „Przeminęło z wiatrem" albo w Leonardzie di Caprio z „Titanica" i znajdujemy sobie faceta z krwi i kości. Parę lat później nie chce nam się wierzyć, że ten gość w kapciach i podkoszulku nie od zawsze był naszym wymarzonym. Zdaje się nam, że nigdy nie kochaliśmy się w tamtych cudownych facetach z filmów i książek. Od kiedy sięgniemy pamięcią – kochaliśmy się w nim. Choć żal z drugiej strony. Ale z trzeciej strony -jakie to liryczne.
Żyrafa przerwała mi w swoim zwykłym stylu. Żebym skończyła ścierne. Więc umilkłam i zaciągnęłam się papierosem. Już nie kaszlałam od dymu.
Żyrafa wyjaśniła, że nie zamierzała z Pedrem bawić się w motylki. Zaproponowała mu, żeby ją zapłodnił.
Rozkaszlałam się znowu.
A ta kontynuowała, że idealny facet był jej potrzebny do poczęcia idealnego dziecka. Życie to są konkrety. Może moje pokolenie ganiało za motylkami, jej już nie. Co za świnia jednak, była ode mnie młodsza najwyżej pięć lat! Oni wiedzą, gdzie stoją konfitury! Jednakże facet, któremu proponuje się konkretny biznes, a on miga się jak byle fagas, nie zasługuje na udziały w tym biznesie. Dlatego przyszła do Pedra ostatni raz. Żeby zwrócił jej wyniki badań, które mu przedstawiła. Że nie jest nosicielką hifa, ma geny jak się patrzy i żadnych chorób w rodzinie. Wykorzysta sobie to zaświadczenie gdzie indziej, akurat trafiła na czadową biografię piłkarza drugiej ligi.
Nie wiedziałam, gdzie Pedro wetknął ten świstek, ale obiecałam, że jej dostarczę.
Kiedy wyszła, zaczęłam się głowić, czy Pedro ukrył tę aferę w trosce o mnie. W rezultacie odmówił jednak zapłodnienia. Oparł się takiej lasce, choć ode mnie akurat odseparowany był fizycznie. Więc oparł się skutkiem czaru wspomnień! Siłą niewygasłego pożądania! Bo skutkiem czego innego może oprzeć się dziewczynie o figurze modelki facet, który nie jest mnishem?
Było mi niewymownie przyjemnie. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to chyba od papierosa. Którego jeszcze nie zgasiłam. Nie wiem, co Żyrafa paliła, ale to nie było marlboro ani inny carmen.
Pierwszy uśmiechnął się do mnie kinkiet. Po nim uśmiechnął się odczyszczonymi przez Gośkę ramami obraz Johna R. Melga na ścianie.
Odpowiedziałam im, że uwielbiam anonimy i weszłam do wanny, żeby sprawdzić, co myślą karpie. Zapomniałam napuścić wody, ale i tak było rozkosznie. Karpie myślały o Pedrze ubranym w ślubny strój z epoki Retta Butlera. Na ramionach mial epolety lejtnanta Wrońskiego z „Anny Kareniny", a twarz z greckiego marmuru. Homerową. Po tym zorientowałam się, że to nie jest prawdziwy Pedro, tylko sobowtór Wisławy Szymborskiej.
Z zachwytu aż poślizgnęłam się na siedząco w pustej wannie. Przydzwoniłam czołem o kran. Dotknęłam palcami guza, który zrobił się pulsujący ogniem i cieknący. To była krew. Czerwo-niutka, lśniącutka…
Chryste, nigdy nie było mi tak cudownie, jak bum cyk cyk!
Przyjechałam do Wilkowyska wykończona. Nie narkotykiem Żyrafy, tylko rzyganiem po nim. Nie wiem, jak wy, ja tego nienawidzę. Dwie godziny z głową w muszli klozetowej w zamian za małżeństwo z lejtnantem Homerem, pozostające non consu-matum. Plus śliwa na czole, skutkiem której musiałam wymyślić całkiem inną sylwestrową fryzurę niż zamierzałam. Czy znacie lepszy powód do frustracji? Układacie sobie coś absolutnie zabójczego już od lipca – na razie w głowie, nie na niej – a 31 grudnia kończycie z koczkiem nad czołem a la hrabina Cosel.
To nie był koniec atrakcji. Pedro szepnął mi, że musi mnie zakwaterować w pokoju gościnnym. Nie może u siebie w gabinecie, ponieważ jego koleżanki konspirują po kątach. Służbowe lokum kustosz zamienia jakoby w garsonierę. Od pierwszej wizyty tutaj wiedziałam, że po tym sabacie czarownic należy spodziewać się wszystkiego najgorszego. Byłyby rade, gdybym wróciła do domu, nie rozpakowując się. Ale nie dam im tej satysfakcji.
Mój nowy pokój mieścił się na pierwszym piętrze, miałam z niego widok na rząd sań do kuligu, co podreperowało odrobinę mój humor. Za to zepsuła mi go wiadomość, że sanie, w przeciwieństwie do humoru, nie są podreperowane. Dopiero będą obwieszane dzwoneczkami, moszczone skórami niedźwiedzi i wilków, malowane, wzmacniane tu i ówdzie, podkuwane i smarowane na płozach – milion spraw. Dotychczas wiedziałam, że w sanie się wsiada i się jedzie. A tu nie. Zanim Oleńka ze swoim zapierającym dech Kmicicem przemknie rozpromieniona leśnym duktem, dadzą zajęcie całej wsi. Najgorsze, że robotę zaplanowano po nocy. Miałabym lepszy pomysł na noc. Wykrzesałabym z Pedra takiego Kmicica, że tamten niech się schowa! Facet powinien być realny, dopiero w drugiej kolejności zapierający dech. Mój realny Pedro miał w nocy podkuwać sanie.
Leżałam samotnie w barokowym łóżku i nie mogłam zasnąć. Za oknem stukały młotki, dzwoniły dzwoneczki, ktoś bez przerwy nawoływał Józka, a Józek bez przerwy nic sobie z tego nie robił. Od czasu do czasu stukało też od drugiej strony, z korytarza. Słynna biała koza Dafne złamała nogę, którą wstawiono jej w łupki. W zamian dostała tymczasowe prawo przebywania w pałacu. Najwidoczniej wypadek rozregulował jej zegar wewnętrzny, ponieważ w dzień spała, a dopiero nocami łaziła, stukała, ślizgała się na wyświeconych posadzkach bardziej niż na lodzie na zewnątrz. Nie mam pojęcia, kto wymyślił, że w środku będzie bezpieczna. Pewnie któraś z tutejszych czarownic. Albo sama Dafne, ten sam poziom.
Читать дальше