– Rapcuchowicz, ty masz chyba jakąś obsesję na punkcie „Dziadów", prawda?
– A dzięki komu się jej nabawiłem?
Z dołu słychać było gwar ludzi, orkiestrę strojącą instrumenty. Niedługo miał zacząć się kulig. Za ciemnymi oknami widziałam przy saniach pochodnie płonące w rękach nieznajomych mężczyzn. Na razie czułam się z tym jak na hitlerowskim capstrzyku. Ponuro.
– Jakie proponujesz rozwiązanie, Rapcuchowicz?
– Skoro pani musi się kochać, to ja nie widzę wyjścia, niech się pani kocha. Chociaż w pani wieku to już trochę niepoważne.
– To moje prywatne sprawy, proszę.
– Kiedyś były. Póki ich pani nie opisywała. Ale niech mi pani da skończyć. Niech się pani kocha, mówię, tylko niech pani swojego uczucia nie szarga po książkach. Nie ubiera w piękne słówka. Po co nowe pokolenia uczniów mają drżeć przed nieznanym zagrożeniem? Czy nie dosyć im tego, co już jest? Wszystko na świecie zdążono dokładnie opisać, nic nowego się nie wymyśli, zwłaszcza pani. Nie warto się rozdrabniać po Szekspirze, po Petrarce, po tym od „Sztuki kochania", jak mu było?… Pani ich sobie wymieni sama lepiej ode mnie, z datami. Przecież ja panią nawet lubię, nie chcę dla pani źle.
Za oknem huknęło, błysnęło i to mnie otrzeźwiło.
– Nie zrozumieliśmy się, Rapcuchowicz – oświadczyłam. -Mam na myśli raczej to, jakie proponujesz podsumowanie twojego udziału w tej aferze? Czy zgłosić ją na policji?
– Proszę, do czego prowadzą wzniosłe banały o miłości. Goła przemoc, oto co rządzi światem. Exactly! Brutalna siła i pieniądze, a nie miłość!
Wstałam.
– Rapcuchowicz, w imię miłości, którą już tyle razy opisano, życzę ci szczęśliwego Nowego Roku. Pomyśl o naszej rozmowie podczas dzisiejszych hulanek, bo ja będę o niej myślała, czy chcę, czy nie. Mam nadzieję, że wspólnie coś wymyślimy, co nie będzie brutalną przemocą, ale przywróci zachwiany porządek świata. Masz na bilet do domu?
Powiedział, że kolega go podwiózł, czeka w samochodzie za bramą. Tu na parkingu już się szpilki nie wciśnie. Tylko rolls-royce'a brakuje, jak widzieli. Koledze też kazałam życzyć szczęśliwego Nowego Roku. Złapałam moją balową maseczkę i pobiegłam szukać Pedra. Nowe wiadomości powinny przynieść mu ulgę jeszcze w starym roku.
Najpierw wpadłam na Iwonę. Przepychałam się między pachnącymi ludźmi na korytarzu, kiedy znalazła się na mojej drodze. W tłumie trudno było się wycofać.
– Cześć! – zaczepiła mnie bez zdziwienia.
Na twarzy nosiła plastikową maseczkę Miss Piggy. Średnio staropolską. Na niej eleganckie sylwestrowe okulary. Ja miałam wielki nos z brodawką i krzaczaste brwi stuletniej hrabiny. A ubrana byłam w długą suknię z kapturem, niebieską, wykończoną złotymi lamówkami. Pedro znalazł ją dla mnie. Piękna. Ale co z tego? Trzeba mojego szczęścia, żeby pośród trzystu gości wdepnąć od razu na Iwonę.
– Znamy się, prawda? – zapytała, a kiedy kiwnęłam głową niezdecydowanie, ani na tak, ani na nie, rozentuzjazmowała się: – Nie mów mi, poczekaj! Ja mam cholerną pamięć do twarzy.
– W rzeczywistości mam trochę inną twarz. – Uśmiechnęłam się do niej spod nosa hrabiny, ale nie zwróciła na to uwagi.
– Już wiem, mówiłam, że wiem! Parafia Świętego Antoniego, zgadza się? Wycieczka do Rzymu, dwa lata temu. Siedziałaś za kierowcą, panem Leonem, tak?
– Można tak powiedzieć – zgodziłam się.
– Jestem z koleżanką i z jej facetem, poszli po coś do picia -wyjaśniła Iwona. – Świetna wycieczka, co? Do Rzymu. Wciąż mam na pamiątkę liry z fontanny di Trevi. Słuchaj, Rita, może to nie miejsce i czas, ale skoro się zgadało… Wciąż mi wisisz stówę, pamiętasz?
– Jasne, że pamiętam… – Zająknęłam się. – Dzięki, że się przypominasz. W tej chwili nie mam przy sobie torebki, ale będę do rana. Na pewno cię znajdę.
– Będę pamiętała – zgodziła się Iwona.
Z ulgą wkręciłam się w tłum. Tworzyły go wszelkie formy staropolszczyzny. Przeważali wąsaci szlagoni w kontuszach, kręciło się kilku podgolonych Kozaków zaporoskich, panie w maseczkach na patyku i w krynolinach, jakiś Stańczyk dzwoniący czapką przy każdym ruchu, chłopi pańszczyźniani w dybach. Trafiłam nawet na parę Białych Dam, które zdecydowanie źle mi się kojarzyły. Górą powiewały z sufitów baloniki, falowały szarfy u balkonów i gzymsów, fruwały serpentyny.
Pedra znalazłam na dworze. Wypatrzyłam go przez okno. Biegł gdzieś, zaaferowany, w rozpiętym płaszczu. Bez maski, widocznie nie miał na nią czasu. Złapałam go za połę.
– Muszę ci koniecznie coś powiedzieć!
– O, Do. Jak się bawisz? Ja też muszę ci coś koniecznie powiedzieć, ale nie teraz. Połowa furmanów się popiła! Muszę znaleźć zastępstwo, bo nas powywracają.
Z powrotem wkręciłam się samotnie w tłum, który gdzieniegdzie tańczył, ale w ogólności czekał na rozpoczęcie kuligu. Śmiał się, cmokał w policzki, pił i palił, co z powodu maseczek przynosiło wiele nieoczekiwanych atrakcji. Do mnie przyczepił się lekko zawiany Sarmata. Miał przyklejone sumiaste wąsy, na oczach maskę Zorro i podgoloną perukę na głowie. Czyli że dół peruki był łysy, reszta owłosiona. Obcałował mnie po rękach, powiedział, że jestem królową balu, że od dawna mnie podziwia. Usiłował mówić basem, ale ewidentnie był młodszy od swojego głosu, gładki i przystojny.
Wymknęłam mu się, wysyłając go po wino. Wzięłam płaszcz z pokoju, pobiegłam na drugą stronę pałacu, gdzie ci z pochodniami mościli sanie, i tam wpadłam na Agniechę. Miała czapkę Wołodyjowskiego z karbowanej bibułki, piórko z piórka, wąsik z włóczki i jednodniowy brokatowy zarost, jak Zamachowski u Hoffmana. Tylko Zamachowski miał, rzecz jasna, wszystko prawdziwe, nie z karbowanej bibułki.
Szukała Iwony i swego mężczyzny do towarzystwa.
– Witam! – uprzedziłam ją, ponieważ patrzyła na mnie tak, jakby zamierzała mnie rozpoznać. – Co za miłe spotkanie!
– No właśnie, ja też się cieszę – zgodziła się bez przekonania.
– Mój synek chodzi do pani grupy – wyjaśniłam.
– Tak? A który to?
– No ten, jak mu… Robercik.
– Ach, Robercik! – ucieszyła się Agniecha. – Nic dziwnego, że nie poznałam. Myślałam, że z powodu sztucznego nosa. Straszliwie pani zeszczuplała. Szczerze gratuluję! Kiedy się ostatnio widziałyśmy? Co to za dieta cud? Muszę wiedzieć!
– Pani to niepotrzebne – wykręciłam się, ale patrzyła na mnie wyczekująco. – Taka bardzo prościutka dieta. Nazywa się… Nie pamiętam, nie chodzi o nazwę. Je się, z tym, że mało. Pierwszego dnia obranego burka, drugiego dnia drugiego buraka, trzeciego dnia trzeciego… Tak przez trzy dni. Można popić wodą. To wszystko.
– Niesamowity efekt – pochwaliła Agniecha. – Muszę spróbować. A przy okazji… Robercik nie wpłacił dotąd na noworoczną zabawę dla dzieci. Wyłożyłam za niego sto złotych. Będzie brał udział, tak? Dotąd zawsze brał i tym się kierowałam.
– Też mi się wydaje, że będzie brał – przytaknęłam.
– Toteż wyłożyłam ze swoich pieniędzy… – Agniecha popatrzyła na mnie wyczekująco. – Sto złotych. Chyba niedrogo? Rodzice nie narzekali.
– Nie, nie narzekam – zapewniłam. – Zaraz pani oddam. Może po kuligu, gdyż nie mam przy sobie torebki. Mąż nosi torebkę. Moją torebkę nosi, to mam na myśli, nie swoją. Swojej nie ma. To znaczy, zwrócę pani sto złotych, tylko za chwilę.
– Ależ oczywiście, nie pali się. – Agniecha uśmiechnęła się do mnie. – Czekam.
Читать дальше