Klęczał przy mnie, trzymał za rękę. Zabrałam ją.
– Myślisz, że mnie się podoba twoje zachowanie. Albo moje? I że się nie boję?
– Co mam zrobić, Do, powiedz mi. Zgadzam się z góry. Chcę ci pomóc.
– Pedro, nie bądź dzieckiem. Czego ty ode mnie wymagasz? Ja nawet nie wiem, co ja sama mam zrobić.
Nalał mi jakiegoś alkoholu i podał. Wypiłam.
– A jeśli opuszczę Magdę? Zabiorę dziecko i zostanę z tobą. Pomożesz mi wtedy?
– Nie powinieneś tego robić. To nierealne. Nie licz na moją pomoc w tej sprawie. Ani w innej. Wszystkich sił, które mam, będę potrzebowała, żeby pomóc sobie.
– Kocham cię, Do. Uwierz mi, że to nie jest dla mnie łatwa decyzja.
Nigdy dotąd nie widziałem łez w oczach Pedra. Pocałowałam go w policzek.
– Ja też cię kocham, Pedro. Niektórym to wystarcza na całkiem piękne życie. Ale dla nas widocznie było za mało. – Pocałowałam go jeszcze raz. W usta. Na pożegnanie. – Idź, zajrzyj do niej, zobacz, jak się czuje.
– Do Magdy?
– Tak. I do dziecka. Nie chcę mieć ich na sumieniu.
Po czym wyszłam z pokoju na korytarz, ponieważ czułe odgłosy dochodzące zza biblioteczki mogły okazać się dla mnie bardziej stresujące niż wycie Białej Damy.
Wstawał świt. Z dołu nie było już słychać orkiestry. Tylko samotny pianista grał walca Chopina. Przez okno widziałam na zdeptanym śniegu sflaczałe resztki baloników, porozsypywane kolorowe papierki, które niedawno były serpentynami albo maseczkami. W szybie odbijałam się ja bez staropolskiego nosa i brwi. Tak wcale nie wyglądałam lepiej.
W niszach korytarza zwisały ze ścian smętne resztki dekoracji. Z głębi, postukując obandażowanymi łupkami o posadzkę i zataczając się na trzech nogach, nadchodziła biała koza Dafne. Przystanęłyśmy naprzeciw siebie. Koza uniosła łebek, spojrzała na mnie mądrymi oczami kozy doświadczonej przez życie. Kiedy pogłaskałam ją po karku, wykręciła pyszczek i zębami uszczypnęła mnie boleśnie w tyłek. Odskoczyłam z krzykiem, przykucnęłam bezsilnie na środku pustego korytarza i rozpłakałam się w głos.
Nie wiem, jak długo to trwało, w każdym razie do chwili, gdy pomyślałam, że Dafne jest jednak rozumną kozą i że to jest myśl.
Na dole tańczyło już tylko pięć spoconych par do wtóru brzdąkającego samotnie pianisty. Na podeście dla orkiestry leżał bezpański kontusz, ktoś spał pod ścianą, ktoś wymiotował w otwartym oknie, przewieszony bezwładnie przez parapet. Mój Sarmata był w sali obok. Lekko zawiany, siedział nad półmiskiem z niedojedzonymi półgęskami. Sumiaste wąsy nasiąka-» ły tłustym sosem, w którym były zanurzone. Obok stał pełen kielich.
Wychyliłam go duszkiem.
– Masz jeszcze ten klucz? – zapytałam, a kiedy Sarmata skinął głową, pociągnęłam go za odrzucony na ramię wylot kontusza. – No to chodź, na co czekasz?
Nie zniechęciły go moje podpuchnięte oczy ani ogólny tragizm emanujący z mojej postaci. Od początku wiedziałam, że to porządny gość. Można na niego liczyć.
Rozamorowany Chopin cichł w miarę, jak wspinaliśmy się po stopniach na poddasze. Choć zdawało mi się, że schodzimy do piwnic. Przykucnąwszy, wyciągnęłam Sarmacie klucz z cholewy, otworzyłam pakamerę i zamknęłam ją na klucz, gdy oboje weszliśmy do środka.
W pomieszczeniu stały duchy mebli. Każdy sprzęt nakrywały białe pokrowce. Przez niedomknięte żaluzje wpadało mętne światło styczniowego poranka, przedzierając się poziomymi smugami przez zawiesinę kurzu. W tej scenerii katastroficznej jak stan mojej duszy zsunęłam z ramion błękitną suknię obszytą złotymi lamówkami. Kopnięciem zrzuciłam włoskie buty na niskim obcasie. Ściągnęłam rajstopy w kolorze ecru i nową koronkową bieliznę, która dzisiejszego ranka miała oczarować Pedra. Własnoręcznie zarzuciłam stanik na wieloramienny żyrandol bez żarówek.
Po czym stanęłam naga i oczekująca przed Sarmatą.
Przyciągnął mnie do siebie zdecydowanym gestem macho.
Obiema rękami chwyciłam jędrne męskie pośladki, wtuliłam zapłakaną twarz między jego szyję a obojczyk. Sumiaste wąsy pachniały sosem do półgęsków, więc odkleiłam mu je spod nosa. Tą samą ręką zsunęłam z jego głowy podgoloną czuprynę i szarpnięciem rozerwałam czarną maseczkę. Ostatnią maseczkę, jaka pozostała jeszcze na czyjejś twarzy podczas staropolskiego balu.
I odskoczyłam z przestrachem.
Przede mną stała dziennikarka z „My Fair Lady".
– Nie uprzedzałam, że faceci to świnie? – odezwała się lekko zawianym głosem.
Zerwałam z barokowego szezlonga biały pokrowiec i owinęłam się nim jak kąpielowym ręcznikiem. A jej zakazałam, żeby mnie dotykała. Przez moment błysnęła mi myśl, że w sumie przecież wszystko jedno, ale odpędziłam tę myśl.
Dziennikarka tym razem nie była nachalna. Orzekła, że porządku. Będzie, jak sobie życzę. Usadziła mnie na szezlongu, z którego wzbiły się tumany kurzu, i kichając zaproponowala żebym wygadała się, jeśli to mi ulży. Więc kichając i płacząc, wyżaliłam się, przytulona do jej markizy 70 E. Co za posępne czasy, kiedy człowiek znajduje powiernika wyłącznie w prasie! Zwierzałam się bite dwie godziny – jak marzyłam o Pedrze, jak spotkałam Pedra, jak straciłam Pedra. Chaotycznie, ale szczerze. Z uwzględnieniem zrastających się podstępnie brwi, pszenicznego zapachu i męskiego uśmiechu, który otworzył przede mną niebo. A ona słuchała w milczeniu, współczująco, z uwagą.
Dopiero gdy wsunęła rękę pod pokrowiec i złapała mnie za biust, dałam jej po gębie.
Podobno moja opowieść ukazała się w lutowym numerze „My Fair Lady". Moi rodzice ją odchorowali, a Gośka przez miesiąc namawiała Berniego, żeby wykupił pismo i doprowadził je do plajty. Marek, mój były, przysłał mi list, że nie życzy sobie, zebym rozpowiadała po gazetach, jakoby nasze rozstanie miało homoseksualne podłoże. Dyrektorka w szkole odzywała się do mnie tylko na radach pedagogicznych. Janek Machta nie odezwał się w ogóle.
Nie czytałam, nie protestowałam, nie dementowałam. Postawiłam potraktować publikację jako moje samobójstwo. Symboliczne wprawdzie, ale lepsze takie niż żadne.
Z Pedrem zobaczyłam się ostatni raz, gdy przyszedł po swoje rzeczy. Był przyjacielski, miły, troskliwy, wciąż miał rozdarte serce – i właśnie dlatego ucieszyłam się, kiedy poszedł. Nie znam jeszcze siebie za dwadzieścia lat, ale przewiduję, że nie należę do kobiet, które zapraszają byłych na niedzielny rosół z makaronem wlasnej roboty. Tym facetom już i tak dobrze, trzeba zadbać o własne życie. Poza tym Rapcuchowicz twierdzi, że napisał trzy anonimy po premierze mojej książki. Z tym ostatnim, ze świąt nie miał nic wspólnego. Zatem któryś z nich kłamał, jak to mężczyzna. Nie byłam pewna, czy wolę, żeby to był Pedro.
W nowym roku Rapcuchowicz rozpiął nade mną w klasie parasol ochronny. Byłam mu wdzięczna, bo z początku nie zawsze wiedziałam, co dzieje się na lekcji.
– Niech pani sobie nie bierze do serca tego, co powiedziałem w sylwestra. O pani książce – zagadnął mnie kiedyś na przerwie. – „Dziadów" też nie da się czytać. Już nie wspomnę o „Nad Niemnem". U pani przynajmniej nie ma tych pikanych opisów przyrody na dziesięć stron i tych pikanych głębszych treści!
– Nie pocieszaj mnie, Rapcuchowicz, bo zupełnie się załamię! – odpowiedziałam.
Co było dla mnie najbardziej dołujące? Spełnione życzenia. Pragnęłam spotkać idealnego mężczyznę, spotkałam go – i nic z tego nie wynikło. Tyle że miałam to już za sobą. Miałam za sobą marzenia. Nie pozostał we mnie cień apetytu na następny ideał. Nie istnieją drugie ideały. Idealniejsze. Ideał jest jak wzorzec z Sevres. Na całym świecie nie znajdziecie metra, który byłby dłuższy od metra z Sevres.
Читать дальше