Odwróciłam się od niej i wpadłam na Sarmatę. Przywlókł się za mną. Miał dla nas wino, pochwalił się. Ale wypił oba, szukając mnie w tłumie. Jeszcze trochę czasu do kuligu, może przyniesie drugie? Niech przyniesie, poprosiłam. Będę się gdzieś tutaj kręciła.
Goście wsiadali do sań, konie buchały parą, blask pochodni zabarwiał śnieg na czerwono. W parze najbliższych sań rozsiadły się tutejsze wiedźmy, więc powędrowałam dalej. Nowi furmani byli trzeźwi, ale siedząc na kozłach, pociągali dla rozgrzewki z butelek. Gdyby wyjazd się przeciągnął, wszystko wróci do punktu wyjścia. Chciałam przestrzec przed tym Pedra, ale nigdzie go nie widziałam. Z braku zajęcia wyciągnęłam komórkę, żeby zadzwonić do Gośki i życzyć jej więcej szczęścia w Nowym Roku.
– Może pan przytrzymać tę pochodnię wyżej? – odezwałam się do faceta z pochodnią, ponieważ ogień migotał mi na wyświetlaczu i nic nie widziałam.
– Służę uprzejmie – odpowiedział ze staropolską galanterią. Był z kobietą, a tą kobietą okazała się wiadoma dentystka.
Nosiła czarną maseczkę okoloną strusimi piórkami i wysadzała świecidełkami. Przez dziury tej maseczki patrzyła na mnie podejrzliwie.
– Och, pewnie mnie pani doktor poznaje! – ucieszyłam się pokazowo, naciągając kaptur głębiej na czoło. – Jestem pani pacjentką.
– Poznaję – przytaknęła. – Wspominała pani wczoraj, że tu ›ię spotkamy. Więc nie jestem zdziwiona, naturalnie.
Ja byłam, naturalnie.
– Wspominałam?
– W czasie wizyty. Miała mi pani zwrócić przy okazji braku-ącą kwotę za koronkę.
Czegoś podobnego powinnam się spodziewać, gdy ją zobaczyłam w tej głupiej strusiej maseczce. Przeczuwałam, że będę niała kłopoty z byłymi Pedra, ale że finansowe?
– Pamiętam, jasne. – Kiwnęłam głową. – Sto złotych, tak?
– Nie – zaprzeczyła dentystka, przyglądając mi się nieufnie. – Dwieście pięćdziesiąt.
– Wiem, pamiętam. Mówię, że mam tylko sto złotych przy sobie. Resztę mam w tym… no… Zwrócę pani po kuligu po prostu, dobrze?
Usłyszałam nawołującego mnie Pedra, więc błyskawicznie zanurkowałam w tłum. Miałabym się z pyszna, gdyby mnie odnalazł pod nosem byłej.
Parę kroków dalej natknęłam się na księżną Reńską. Wąsacz przenosił ją do sań we własnych ramionach. Wokół kręciło się dodatkowo kilkanaście niezbędnych osób. Od składania wózka, od rozkładania pledów na kolanach, od podawania chleba i soli na złotej tacy, od nalewania gorącej herbaty z termosu. Pedro pomyślał o wszystkim.
Uchyliłam maseczkę i ukłoniłam się cioci. Przywołała mnie skinieniem.
– Ślicznie wyglądasz, ma cheriel Jak księżniczka Czartoryska. Uff! Przez chwilę obawiałam się, że księżnej też jestem winna pieniądze. Nie dopytywałam się, czy jak młoda Czartoryska czy z czasów jej powojennej emigracji. A nuż księżna raczyła żartować z mojego staropolskiego nosa z brodawką staruchy. Ona sama nosiła przepaskę na oku, ale nie miałam pojęcia, czy to jedna z okresowych dolegliwości, czy też przebrała się za pirata Deepa z Karaibów.
– Bajeczny kulig, prawda? – zapytałam oględnie.
– Tak myślisz, ma petit bellel Ach, gdybym to ja ciebie zaprosiła na kulig, a nie ty mnie… Damy, konie, psy, wilki i jedno z drugim nie myliło się w szale uciech! A dziś?
Księżna wskazała ręką. Wydekoltowana kobieta stała w śniegu na czworakach, wyjąc tęsknie do mrugających gwiazd. Facet w kożuchu i cylindrze całował się z zaprzęgowym koniem, pojąc go szampanem. Inny kąsał po łydkach dwie panienki, uciekające przez zaspy z radosnym rżeniem. Trzecią panienkę niósł na grzbiecie. Pedro stanowczo powinien zaczynać, goście z nudów zatracali jasność motywacji.
Kiedy odwróciłam się do księżnej, już spała.
Za pałacem huknął armatni wystrzał, ale jej nie obudził.
Wskoczyłam w pierwsze wolne sanie, kulig już ruszał. Furmani pokrzykiwali, dyszące parą konie tańczyły niespokojnie.
Rozbrzęczały się dzwoneczki, zachrzęścify uprzęże, zatrzeszczało staropolskie drewno sań, gdzieś z przodu ucięła kapela. I pomknęliśmy wśród pisków pań i zawadiackich pohukiwań panów. Pochodnie furkotały od impetu jazdy.
Zaraz za pałacem kulig skręcił w pole. Na śnieżnej płaszczyźnie widziałam przed sobą wąż pędzących sań, nakrapiany ognikami pochodni. Wiedziałam, że gdzieś tam siedzi na niedźwiedziej skórze Pedro. Ale gdzie? Obok mnie kołysały się w rytm jazdy dwie niedźwiedzice w futrach i złotych diademach, facet w gumowej masce staropolskiego prezydenta Busha i jeden bez maski, bez płaszcza, w rozpiętym garniturze. Ten nie siedział, tylko stał i balansując na ugiętych nogach, dzielił szampanem. Z dwóch kieliszków i butelki. Wybrałam kieliszek.
Z lewej wyprzedziły nas rozdzwonione sanie, sypiąc śniegiem spod kopyt i płóz.
– Hu-ha! – zawołał z nich ktoś do nas.
W blasku pochodni poznałam mojego Sarmatę. Siedział na koźle obok furmana, w uniesionych rękach trzymał dwa kieliszki wina, prezentując mi je tryumfalnie. Nie miałam nadziei, żeby nie rozchlapał ich w ciągu najbliższych sekund, ale zawsze to miło – że pamiętał.
– Hu-ha! – odkrzyknęłam mu zatem.
Przed nami wyrosła mroczna ściana lasu, rozpędzony kulig wpadł w leśną przecinkę. Z rozkołysanych pędem gałęzi sypał się na nasze głowy śnieg. Para z końskich grzbietów i dymy pochodni ciągnęły się za nami jak welon niknący w ciemnościach nocy. W kieliszku miałam szampana pół na pół ze śniegiem. Wychyliłam go do dna!
Koniec balu
Na leśnej polanie, gdzie podano gorący bigos i mrożoną wódkę, spotkałam wreszcie Pedra. Do spółki z wąsaczem pchał przez zaspę wózek z księżną Reńską. Księżna odmówiła bigosu, ale wychyliła kieliszek wódki z zawadiackim odrzutem głowy. To ją tak wycieńczyło, że zasnęła przy ognisku, opatulona trzema szubami. Z oczywistych względów nie przeszkadzała jej szalejąca kapela i ogólna hulanka w kopnym śniegu.
Tańcząc z Pedrem pod gwiazdami, chowałam się zarówno przed byłymi, jak i przed Sarmatą, więc była to wątpliwa przyjemność. Gdyby byłe zobaczyły mnie z byłym i na dodatek rozpoznały mnie prawidłowo, nie wytłumaczyłabym się przed Pedrem z zawiłości taktyki, którą zastosowałam, poszukując go. A przed Sarmatą ukrywałam się, bo już przy pierwszym walcu pośród kurzących śniegów, na którego dałam mu się namówić, pokazał mi klucz wetknięty za cholewę sarmackiego buta.
– Od pałacowej pakamery – wydyszał mi w ucho, buchając z ust alkoholową parą. – Musimy się tam zejść po północy. Zaraz po toastach. Będzie ci bosko, kochanie!
Cały czas lekko zawiany, fascynował mnie w pewien sposób. Ktoś, kto jest lekko zawiany na początku balu, w jego apogeum albo trzeźwieje, albo spada pod stół. Sarmata nie. Z godnym pozazdroszczenia wyczuciem pozostawał permanentnie w stanie lekkiego zawiania. Obiecałam mu, że wrócimy do propozycji – i umknęłam do Pedra.
Wtulałam się w niego w czułym tańcu, gdy dostrzegłam na sobie pełen nienawiści wzrok Agniechy. Robercik miał już przerąbane w przedszkolu, ale mogło być gorzej. Mogłam mieć przerąbane ja, Dominika. Zaraz, tu. Wypiłam jeszcze jeden kieliszek czystej, zagryzłam chłodnym już bigosem i dla uspokojenia zatańczyłam z absolutnie nieznajomym facetem. Temu odbijało się raz za razem i cały czas byłam przekonana, że puści staropolskiego pawia prosto na mnie i moje złote lamówki. Więc nie uspokoiłam się. Zapomniałam nawet Pedrowi powiedzieć, że rozgryzłam zagadkę anonimów. Zresztą on też niczego mi nie powiedział. Zero warunków.
Читать дальше