Przemówienie to określa odwieczną politykę Achemenidów. Dla podbitych ludów nic się nie zmienia prócz władców, a ponieważ Achemenidzi są sprawiedliwymi władcami, więc bywają zawsze przyjmowani z radością, tak jak Cyrus przez Medów. Ponadto jeżeli tylko to możliwe, pozostawiają przynajmniej pozory władzy dawnym domom królewskim. Nie ma powodu, dla którego Adźataśatru czy Wirudhaka nie mogliby zostać satrapami… nie, nie ma żadnego powodu, prócz tego jednego, że każdy Achemenida, który zaufałby któremuś z tych przebiegłych książąt, byłby głupcem.
– Zrobię, co będzie w mojej mocy, panie. – Byłem równie uprzejmy co enigmatyczny w najlepszym suzańskim stylu.
– Pozostało niewiele czasu. Deszcze spadną lada chwila. Kiedy się zaczną, droga morska stanie się niemożliwa, a lądowa… Gdzie twoja karawana zatrzyma się na czas monsunu?
– W Takszaśili. Chciałbym zakończyć negocjacje w ciągu trzech miesięcy.
– Kiedy nadejdzie pora sucha, będziesz mógł powrócić do Persji?
– Tak. Ale skoro uważasz, książę, że czas nagli, mogę wysłać projekt porozumienia między nami do satrapy Indii. On prześle go do Suzy i otrzymamy odpowiedź jeszcze przed porą suchą. – Rzecz jasna, nie miałem takich zamiarów. Chciałem po prostu zyskać na czasie. Przede wszystkim zaś chciałem, żeby karawana dotarła do celu. Potem zamierzałem złożyć raport Dariuszowi. A potem… Kto wie?
Wirudhaka się podniósł. My też wstaliśmy. Wszyscy trzej byliśmy nieco ciemniejsi niż nocne niebo. Wirudhaka uściskał mnie, jak nakazuje protokół.
– Rada królewska przygotuje projekt traktatu – powiedział. – Spodziewam się, że zechcesz z nimi współpracować. Mam też nadzieję, że osobiście przetłumaczysz traktat na perski. To bardzo ważne.
– Król… – zaczął książę Dźeta i umilkł.
– Król się zgodzi – oświadczył Wirudhaka. – Nie jest jeszcze całkowicie oderwany od swego królestwa. – Po czym odszedł.
Podeszliśmy z księciem Dźetą do korony muru i spojrzeliśmy na dół. W ciemnościach płonęło tysiąc małych ognisk, jakby tysiąc opadłych na ziemię gwiazd. To ludzie znad rzeki przygotowywali wieczorny posiłek. Patrząc w dół szeptałem księciu Dżecie do ucha to, co powiedziano mi w królestwie Magadhy.
Książę zrobił dziwny gest.
– Chcieli, żebyś mi to powtórzył.
– Na pewno. Ale czy to prawda? Książę potrząsnął głową.
– Syn jest lojalny wobec ojca. Bo i dlaczego nie? Ma przecież wolną rękę. Prasenadźit rzadko się wtrąca. On… – Książę umilkł na chwilę, po czym powiedział: – Przekazano nam wiadomość. I co ona znaczy? Czego oni naprawdę chcą?
– Chcą wojny z republikami.
– Z Kosalą też. Ale nie stać ich na wojnę jednocześnie z federacją i Kosalą. Jeżeliby więc mogli podzielić Kosalę jątrząc pomiędzy ojcem i synem… – Książę nie musiał kończyć zdania.
– To bardzo chytre – mruknąłem.
– Tyle tylko że jeżeli nic nikomu nie powiemy – książę spojrzał na mnie, jak gdyby chciał mimo ciemności zobaczyć mój wyraz twarzy – to nie będzie konfliktu, prawda?
Postanowiliśmy więc nie mówić nikomu o ostrzeżeniu Adźataśatru dla króla Prasenadźita. Każdy z nas zamierzał oczywiście wykorzystać informację dla własnych celów. Takie są obyczaje na dworach i na świecie. Byłem jednak zdziwiony, ponieważ książę Dźeta wydawał się zdziwiony. Czyżby Adźataśatru mnie okłamał? A jeżeli tak, to dlaczego?
Następnego ranka, kiedy przed prezentacją u króla ubierano mnie w perski strój, pierwszy monsunowy deszcz lunął na dachy Śrawasti. Po chwili zjawił się mokry i rozczochrany Karaka.
– Coś tu jest nie w porządku – oznajmił, nie zwracając uwagi na czujnego balwierza. – Król z samego rana zwołał radę. Książę jest na murach z łucznikami… – Zauważył wreszcie balwierza i przerwał.
– Czyżby to mogło… – Nie skończyłem zdania. Karaka zrozumiał, o co mi chodzi.
– Nie wiem – powiedział. – Nie sądzę.
Balwierz, który pociągał laką moje wargi, uśmiechnął się. Jako wysoki urzędnik tajnej służby Kosali, wiedział więcej od nas.
W południe zaprowadzono mnie do zatłoczonej sali recepcyjnej. Dary od Wielkiego Króla leżały u stóp srebrnego tronu, na którym jednak nikt nie siedział. Dostojnicy Kosali, spokojni zazwyczaj i zimnokrwiści, wydawali się zdenerwowani, a ich głosy mieszały się z odgłosem deszczu bijącego w dachówki. Stanąłem u wejścia, mój wspaniały strój nie zwrócił niczyjej uwagi.
Wreszcie spostrzegł mnie szambelan. Ruszając w moją stronę opuścił na podłogę ceremonialną laskę. Potem wybrał niewłaściwą drogę, pozdrowił mnie w niewłaściwy sposób i jąkając się powiedział:
– Proszę mi wybaczyć, panie pośle. Uznasz nas zapewne za dzikusów. Ale zaszły… Proszę iść za mną. Twoja świta także.
Zaprowadzono nas do małego pomieszczenia. Nie zamknięto, lecz zatrzaśnięto za nami drzwi. Spojrzałem na Karakę, on na mnie.
Deszcz tak mocno bił w dachówki, że ledwie słyszeliśmy ryk tysięcy głosów wołających: „Niech żyje król!”
– Który król? – szepnął Karaka.
Rozłożyłem ręce. Byłem równie dobrze przygotowany do spotkania z Wirudhaką co z Prasenadźitem. Obawiałem się tylko, że wojna między Kosalą i Magadhą wybuchnie, zanim Dariusz zdąży skorzystać z sytuacji.
Nagle trzy razy zadęto w konchę. Ponieważ był to tradycyjny sygnał bojowy, zaniepokoiłem się. Czyżby król został obalony? Czyżby wojownicy wroga znaleźli się w pałacu? Pojawił się szambelan, zdyszany jakby po biegu.
– Król jest już na tronie – powiedział. – Tędy, panie pośle. Zaprowadzono nas szybko do sali audiencyjnej. Od postaci na srebrnym tronie bił blask. W jednym ręku miała miecz, w drugim berło z kości słoniowej.
Szambelan zaanonsował przybycie poselstwa Wielkiego Króla Persji. Eskortowany przez kilku urzędników ruszyłem w kierunku tronu, gdzie siedział wspaniały mężczyzna zupełnie niepodobny do wątłego mnicha, którego poznałem pierwszego dnia w Śrawasti. Dopiero kiedy oddałem mu należną cześć, zdałem sobie sprawę, że srogi, obwieszony klejnotami monarcha to istotnie Prasenadźit. Miał tak starannie umalowaną i tak pozbawioną wyrazu twarz jak każdy bóg hinduski. Ani śladu po chichoczącym mnichu, którego spotkałem w towarzystwie Śariputry.
Przemówił do mnie chłodno i uroczyście:
– Mamy nadzieję, że stosunki z naszym bratem w Persji ułożą się dobrze… – Głos jego był donośny, wyraźny, pozbawiony emocji. – Dołożymy wszelkich starań, by tak było. Przesyłamy mu braterskie pozdrowienia. My…
Prasenadźit umilkł. Jak gdyby stracił wątek. Nastąpiła dłuższa kłopotliwa pauza; patrzyliśmy na króla, który wbił wzrok w drzwi. Słyszałem za sobą kroki, ale nie miałem odwagi odwrócić się tyłem do monarchy. Wirudhaka minął mnie i szedł naprzód; ociekał deszczem. U stóp tronu skłonił się ojcu i szeptem, który tylko król i ja mogliśmy dosłyszeć, oznajmił:
– To prawda.
Prasenadźit odłożył berło. Wstał. Trzymając rękojeść miecza w obydwu rękach jak pochodnię, która ma wzniecić krwawą pożogę, przemówił:
– Dowiedzieliśmy się właśnie, że nasz ukochany brat, król Bimbisara, został zdetronizowany przez swego syna, księcia Adźataśatru, który prosi nas o błogosławieństwo. Nie udzielimy go. Syn, który podnosi rękę na tego, kto go spłodził, jest przeklęty. Przeklęty jest kraj, którego władca siłą przejął tron ojca. Przeklęty niech będzie Adźataśatru.
Читать дальше