Na drugim krańcu rozległego wnętrza stoi bardzo niezwykły posąg mężczyzny z terakoty, nieco większy niż naturalnej wielkości. Odziany jest jak wojownik z czasów dynastii poprzedzającej Czou; jego usta zamyka potrójna pieczęć. Na podstawie posągu widnieje napis: „Im mniej słów, tym szybsza poprawa.” Dlaczego w świątyni przodków dynastii Czou ustawiono posąg z tą przestrogą trudno zrozumieć; chyba że posłanie należy rozumieć dosłownie, bo oznacza to, co głosi napis.
Obecny Syn Niebios okazał się rześkim czterdziestolatkiem niskiego wzrostu, z długą spiczastą brodą. Miał na sobie kunsztowną obrzędową szatę i na plecach wyhaftowanego złotą nicią smoka. W jednej ręce trzymał duży krążek z zielonego nefrytu, przywiązany do laski z kości słoniowej, zewnętrzny symbol kapryśnego mandatu Nieba.
Książę Czou stał samotnie pod północną ścianą sali mając za sobą ołtarz. Pomiędzy nim a dworem stali marszałkowie lewej i prawej strony; są to najwyżsi funkcjonariusze państwa. Następnie ustawili się dziedziczni kapłani, potem różni mistrzowie muzyki i ceremonii, dworzanie i goście księstwa Czou. Dzięki wysokiemu tytułowi księcia Sze, równie urojonemu jak tytuł rzekomego Syna Nieba, mogliśmy oglądać ciągnącą się w nieskończoność ceremonię, którą mój pan komentował mrucząc pod nosem:
– Co za partanina! To naprawdę skandal! Szczególnie oburzyła księcia muzyka tronowa.
– Wolno to grać tylko w obecności władcy, który posiada mandat i hegemonię. Cóż za potworne bluźnierstwo!
Muzykę tronową skomponowano przeszło tysiąc lat temu. W jej takt tancerze w wymyślnych kostiumach przedstawiają pokojowe objęcie tronu przez legendarnego cesarza imieniem Szun. Muzyka, pantomima i taniec, odpowiednio wykonane, mają jakoby łączyć w doskonałej harmonii ziemię i Niebo.
Demokryt chce wiedzieć, jak można zachować muzykę przez tysiąc lat. Te same wątpliwości mają liczni Chińczycy, którzy utrzymują, że pierwotna muzyka została albo przeinaczona, albo zapomniana, i to, co teraz się słyszy w Lojangu, jest trawestacją oryginału, a to spowodowało cofnięcie mandatu Nieba. Nie znam się na tym. Wiem tylko, że efekt jest dziwaczny dla zachodnich uszu i oczu.
Kiedy skończyły się występy muzykantów i tancerzy, książę Czou poprosił Żółtego Cesarza o błogosławieństwo Nieba dla Królestwa Środka. Po czym Syn Niebios przystąpił do zatwierdzenia tytułów wszystkich władców chińskich. Ta część ceremonii była równie efektowna jak pozbawiona znaczenia.
Książę Czou dostojnym gestem wezwał monarchów Królestwa Środka, aby się do niego zbliżyli. Piętnastu mężczyzn we wspaniałych strojach ruszyło w stronę księcia. Trzeba tu wspomnieć, że zawsze osoba rangi niższej znalazłszy się wobec osoby wyżej postawionej schyla głowę, unosi ramiona, pochyla ciało, ugina nogi, ażeby w obliczu wielkiego człowieka wydawać się możliwie najmniejszą.
Piętnaście olśniewających postaci zatrzymało się tuż przed księciem. Potem marszałkowie prawej i lewej strony podali księciu piętnaście tabliczek z brązu pokrytych pięknym i po dzień dzisiejszy niezrozumiałym dla mnie pismem chińskim. Książę wziął do ręki pierwszą tabliczkę; po czym zwrócił się do leciwego mężczyzny w srebrnej szacie:
– Zbliż się do mnie, najdroższy kuzynie. Starzec ruchem kraba przysunął się do księcia.
– Jest wolą Niebios, abyś nadal służył nam jako nasz wierny niewolnik. Przyjmij oto – książę wetknął tabliczkę w ręce starca – symbol woli Nieba, byś nadal i nam, i Niebu służył jako książę Wej.
Wywarło to na mnie duże wrażenie. W zakurzonej sali o ciemnych belkach w połowie zjedzonych przez termity wszyscy książęta Chin zebrali się po to, aby Syn Nieba potwierdził ich monarsze prawa. Jedenastu książąt państw wewnętrznych i czterech książąt tak zwanych państw zewnętrznych. Podczas gdy książętom kolejno wręczano emblemat władzy, muzyka grała, kapłani śpiewali, a książę Sze śmiał się po cichu. Nie miałem odwagi spytać, dlaczego się śmieje. Początkowo sądziłem, że po prostu się złości, bo to, co niegdyś było państwem Sze, nie należy już do niego. Lecz kiedy książę z C’in przyjął z uniżoną wdzięcznością insygnium władzy, zaskoczyło mnie, że nie jest to ten sam człowiek, którego po raz ostatni widziałem wyjącego jak wilk przy grobowcu cesarza Wu.
– To nie jest książę – szepnąłem.
– Naturalnie. – Mój ekscentryczny pan zachichotał.
– Więc kto to jest?
– Aktor. Co roku aktorzy odgrywają role piętnastu książąt. Co roku Syn Niebios udaje, że zatwierdza panowanie prawdziwych książąt. Ach, to wręcz haniebne! Lecz co mój nieszczęsny przyjaciel ma zrobić? Prawdziwi książęta nie przyjadą do Lojangu.
– Mówiłeś panie, zdaje się, że uznają go za Syna Niebios?
– Owszem.
– Więc dlaczego nie oddają mu honorów?
– Bo nie jest Synem Niebios.
– Nie rozumiem.
– On też nie rozumie. Naprawdę. A przecież to proste. Póki stwarzają pozory, że to on jest Synem Nieba, żaden z nich nie może sięgnąć po mandat. Dlatego to przedstawienie jest konieczne. •Skoro każdy z nich marzy o zagarnięciu w przyszłości mandatu, wszyscy zgadzają się, że na razie najlepiej postępować tak, jakby książę Czou był naprawdę tym, za kogo się podaje. Ale wcześniej czy później któryś z książąt uzyska hegemonię, wtedy zaś Lojang zniknie jak sen, a Żółta Rzeka spłynie czerwoną krwią. Aktorzy-książęta wycofali się i Syn Nieba obwieścił:
– Tu, na północy, stoi Samotny. Mandat Niebios jest t u!
Muzykanci podnieśli straszliwy hałas i stu mężczyzn z fantastycznym przybraniem z piór na głowach i z przyczepionymi ogonami zwierzęcymi rozpoczęło tańce tak niezwykłe, że nic takiego nie widziałem nawet w Babilonie, gdzie można zobaczyć wszystko. Wśród wiru jaskrawych barw i jazgotu Syn Nieba opuścił salę.
– Teraz grają muzykę czterech stron świata – rzekł książę. – Zwolennicy tradycji tego nie lubią. Nie lubią nowości. Ja osobiście wolę nową muzykę od dawnej. Ociera się to poniekąd o herezję, lecz nasza epoka jest heretycka. Dowód? W Sze nie ma księcia.
Już nie pamiętam, jak długo pozostaliśmy w Lojangu. Pamiętam za to, że pierwszy raz, odkąd mnie pojmano, czułem się prawie wolny. Uczestniczyłem w licznych przyjęciach z księciem, który lubił się mną popisywać. Nie robiłem zresztą wrażenia. Chińczycy w ogóle, a dworzanie z Lojangu w szczególności, nie są ciekawi świata poza Czterema Morzami. Co gorsza wyglądałem dziwacznie i mówiłem ich językiem z nieznośnym akcentem – dwie oczywiste skazy, które raczej nie zapewniają popularności. Ku mojemu zdziwieniu i ku rozczarowaniu księcia niemal nikt nie interesował się zachodnim światem. To, co nie jest Państwem Środka, nie istnieje. W oczach Chińczyków my jesteśmy barbarzyńcami, a oni ludźmi cywilizowanymi. Stwierdziłem, że wystarczy odbyć daleką podróż, by strona lewa stała się prawą, dół górą, a północ południem.
Dwór w Lojangu, widocznie się rozkładający, miał dla mnie jednak szczególny urok. Dworzanie szukali tylko rozrywek. Bawili się w gry słowne, za którymi nie mogłem nadążyć. Obgadywali się złośliwie. Jadali smacznie, choć w wyszczerbionych miseczkach, pili z obtłuczonych czarek, wyglądali elegancko w swoich podniszczonych ubraniach.
Spacerując po Lojangu odnosi się wrażenie, że musiała to być ongiś urzekająca, choć nieco prymitywna, stolica. Ma się też poczucie, że te czasy minęły bezpowrotnie. Jak duchy poddani Syna Niebios odprawiali swoje obrzędy – nie tak jak należy, według księcia Sze – i jak duchy przemienione w lubieżnych rozpustników oddawali się zabawom, jakby czuli, że dni ich są policzone i dwór, któremu służą, to tylko zanikający cień na zawsze utraconego świata.
Читать дальше