– Tak – odpowiedział gładko książę Sze. – I właśnie miałem wytłumaczyć twojemu gościowi, co przedstawia. •
Spojrzałem na parawan i dopiero teraz naprawdę go zobaczyłem. Osiem czarnych ptaków na tle burzowego nieba.
– Tak, książę, ty najlepiej znasz jego znaczenie. – Huan zwrócił się do mnie. – Władca Sze wie absolutnie wszystko o naszej książęcej rodzinie, która jest i jego rodziną.
– To prawda. Pradziad Najlitościwszego był moim stryjecznym dziadkiem. Nazywał się P’ing. Pewnego dnia przyjął grupę muzykantów z północy. Powiedzieli mu, że znają muzykę graną na dworze cesarza Wu. P’ing odniósł się do tego sceptycznie. Bo kto by w to uwierzył? Wszystkim wiadomo, że cała prawie święta muzyka pierwszego dworu w Czou została albo beznadziejnie pozmieniana, albo całkiem przepadła. Oznajmił im to. Ale kapelmistrz, który nie był ślepy, co już wydawało się podejrzane, gdyż każdy prawdziwy kapelmistrz musi być ślepy, oświadczył: „Możemy dowieść, że umiemy przybliżyć Niebo do ziemi.” I zaczęli grać. Muzyka była dziwna i jakby z innego świata. Z innego świata, lecz n i e z nieba. Z południa nadleciało osiem czarnych ptaków. Zatańczyły na tarasie pałacu. Potem w mieście rozszalała się wichura. Wyrwała dachówki z pałacowego dachu. Rozbiła obrzędowe naczynia. P’ing zachorował i przez trzy lata nic nie wyrosło w C’in, nawet źdźbło trawy.
Huan uśmiechnął się do mnie.
– Książę dobrze zna tę smutną i złowróżbną historię. Ja sam też traktuję ją poważnie. W gruncie rzeczy mam ten parawan zawsze w pobliżu, dlatego właśnie żeby czasem nie skusiła mnie niewłaściwa muzyka. Nigdy już nie chcielibyśmy zobaczyć, jak osiem ptaków spada na nas z południa.
Jeszcze tego samego wieczoru ochmistrz księcia przekupił jednego ze służących Huana, żeby poszedł o północy do mojej celi. Dano mi brzytwę, barwnik do pomalowania twarzy, strój kobiecy. Szybko przeobraziłem się w niebywale wysoką chińską damę. Prowadzony przez służącego przemykałem się przez słabo oświetlony pałac, nasłuchując z niepokojem, jak trzeszczą deski podłogi, kiedy przekradamy się obok dwóch śpiących, to znaczy sztucznie uśpionych, strażników do bocznych drzwi, które wychodzą na otoczony murem ogród. Tu czekał ochmistrz księcia Sze. Na szczęście noc była bezksiężycowa i także bezgwiezdna dzięki ciężkim deszczowym chmurom.
Jak duchy przemykaliśmy się przez kręte, wąskie uliczki, kryliśmy się w bramach, kiedy zbliżał się patrol nocnej straży. Latarnie z brązu rzucały przed nich smugi światła niczym płonące lance. Ponieważ mieszkańcom nie wolno opuszczać domów od zachodu do wschodu słońca, stolica wyglądała jak miasto umarłych. Ochmistrz miał zezwolenie na przebywanie poza domem, ale ja nie miałem nic. Nie wiem, co przygotował sobie jako usprawiedliwienie na wypadek, gdyby nas zatrzymano. Na szczęście nad miastem rozszalała się burza, przypominając łomot dziesięciu tysięcy bębnów.
W potokach deszczu dobrnęliśmy do bramy miejskiej, gdzie wozy księcia Sze stały gotowe do drogi. Ochmistrz podniósł deski podłogi w jednym z wozów i dał mi znak, żebym ukrył się w dziurze, której objętość była nieco mniejsza niż moja. Kiedy już zostałem tam wciśnięty, deski zabito gwoździami. Nie słyszałem rozkazu wyruszenia wydanemu świcie księcia, zagłuszyły go bowiem odgłosy burzy, ale poczułem, że wóz podskakuje pode mną, gdy woźnica zaciął muły i ze stukotem przejechaliśmy przez bramę.
Jak się spodziewałem, policja z C’in dogoniła nas po dwóch dniach, kiedy przejeżdżaliśmy przez przełęcz Hanku. Wozy zostały dokładnie przeszukane i odkryto schowek, w którym się ukrywałem. Ale mnie już tam nie było. Książę ubezpieczył się rozstawiając przezornie swoich zwiadowców wzdłuż drogi z miasta. Wiedział, że gdy odkryją moją nieobecność, Huan jego będzie podejrzewał o ukartowanie ucieczki. Zwiadowcy przesyłali sobie kolejno sygnały unosząc w górę polerowane tarcze z brązu, a odbite w nich światło słoneczne widać było na następnym posterunku.
Kiedy dowiedzieliśmy się, że policja jest tuż-tuż, schroniłem się natychmiast na drzewie, a wozy pojechały dalej. Wobec policjantów książę zachował się wspaniale. Przypomniał im, że jest kuzynem ich nowego księcia, a także potomkiem w prostej linii Żółtego Cesarza, cesarza Wena i całej reszty. Mimo to pozwolił im przeszukać wozy i wyraził nadzieję, że za swoje świętokradcze postępowanie nie zostaną zbyt surowo ukarani przez jego przodków.
Policjanci zrewidowali wozy, obejrzeli dokładnie każdego z członków książęcego orszaku, zarówno mężczyzn jak kobiety, i nie znalazłszy mnie byli wyraźnie zdziwieni. W totalnie kontrolowanym państwie, takim jak C’in, nikt nie może zniknąć bez cichego poparcia kogoś z góry. W końcu orszak otrzymał pozwolenie na dalszą podróż, ale ku mojemu przerażeniu policjanci towarzyszyli wozom przez następne pięć dni i nie opuścili księcia, dopóki orszak nie dotarł do kamienia, który wyznacza granicę między C’in a Czou.
Musiałem trzymać się nie tylko poza zasięgiem wzroku policjantów, lecz też nie dać się dobrać do siebie stadu wilków, które podchodziły zaciekawione z oczami jak zielonożółte ognie nocą. Sypiałem na drzewach, zawsze miałem przy sobie gruby kij i kląłem, że w skład kobiecego przebrania nie wchodzi broń. Widziałem czarnego niedźwiedzia, widziałem brunatnego niedźwiedzia. Jeśli któryś z nich mnie widział, nie okazał zainteresowania. Chociaż w tym ciemnym lesie żyją podobno rozbójnicy, nie trafiłem na ludzkie ślady. Gdybym od czasu do czasu nie słyszał odgłosów książęcego orszaku, znalazłbym się całkiem poza światem ludzi.
Kiedy tylko natrafiałem na staw czy strugę, piłem wodę tak, jak ją piją zwierzęta – na czworakach. Jadłem nie znane mi jagody, korzonki, owoce; czułem się fatalnie. Raz zdawało mi się, że dostrzegam smoka połyskującego w półmroku lasu. Ale smok okazał się osobliwą w kształcie bryłą zielono-białego jadeitu, tego najpiękniejszego z kamieni.
Stałem w zagajniku pierzastych drzew u zbiegu rzek Wej i Taj i patrzyłem, jak policjanci żegnają księcia Sze i zawracają w kierunku lasu. Po drugiej stronie rzeki Taj dostrzec mogłem uprawne pola kraju Czou. Przejście z C’in do Czou było jak przejście z nocy w dzień.
Na drugim brzegu rzeki, w Czou, komendant posterunku granicznego przyjął księcia z szacunkiem, pobieżnie rzucił okiem na jego glejt i uprzejmie wskazał mu drogę do Lojangu, stolicy Królestwa Środka. Ja sam granicę do Czou przeszedłem mniej formalnie. Przepłynąłem Taj pod prymitywnie skleconą tratwą z gałęzi wierzby.
Książę zdumiał się na mój widok.
– Jakże się cieszę! – Klasnął w dłonie. – Teraz dostanę okup z Magadhy. Co za radość! I niespodzianka. Byłem absolutnie przekonany, że dopadną cię, jeśli nie wilki, to wilkołaki. – Wtedy po raz pierwszy usłyszałem (rzecz jasna na ziemi Czou), jak cywilizowani Chińczycy nazywają barbarzyńskich mieszkańców C’in.
Książę nakarmił mnie z własnych zapasów żywności i obdarował swoją szeroką suknią z luźno tkanych, cienkich nici, a także prawie nową szatą wierzchnią z czarnej skóry jagnięcej. Po usunięciu książęcych emblematów wyglądałem jak rycerz – nie mniej i nie więcej. Ale czułem się bardzo nieswojo. Pierwszy raz odkąd przestałem być dzieckiem, nie miałem brody. Wyglądałem zupełnie jak eunuch. Na szczęście w Chinach wielu mężczyzn nie nosi brody, przynajmniej więc nie rzucałem się w oczy.
Po raz pierwszy, odkąd tu się znalazłem, pobyt w Chinach zaczął mi sprawiać przyjemność. Wprawdzie nadal byłem jeńcem, jeśli nie niewolnikiem, lecz książę okazał się czarującym towarzyszem, pałającym chęcią pokazania mi prawdziwych Chin.
Читать дальше