Docieramy do płaskiej powierzchni. Wokół nas i przed nami jest jakby morze z niebieskiego neonu delikatnie rozświetlone błyszczącym zachodem słońca. Z prędkością ponad tysiąca kilometrów na godzinę ocieram się o fale. Po drodze przekazują mi łagodne, uspokajające i wzmacniające ładunki elektryczności. Jest mi tutaj dobrze. Czuję się tu nawet lepiej niż gdziekolwiek indziej w przeszłości.
Nagle przychodzi mi do głowy przerażająca myśl: Rose ma rację, że tak pędzi przed siebie. Po co mielibyśmy wracać do naszego świata?
Otrząsam się z tych myśli. Moja żona wymyka się teraz z pola widzenia. Przyspieszamy znowu siłą myśli. Wystarczy, żeby jedno z nas pomyślało coś, i od razu wszyscy pozostali wiedzą, co dzieje się w jego umyśle.
Jeszcze bardziej przyspieszam. Chętnie przemierzyłbym spokojnie tę przeogromną krainę, poświęcając na to dni i miesiące. Nigdy dotąd nie miałem tak szalonych doznań. Samochody rajdowe, motocykl, najwyższe z możliwych trampoliny, nic nie jest w stanie dorównać upojeniu zwycięstwem i prędkością.
Tonę, pędzę, zsuwam się, przenikam do położonego w środku źródła światła. Urokliwa siła wypełnia moje przezroczyste ciało. Mienię się tak samo jak otaczające nas morze. Oślepiające światła odbijają się od moich przeświecających paznokci.
Dzisiejsi zmarli, których jest bardzo wielu, tłoczą się u wlotu wiru. Z trudem dostrzegam w tym tłumie Rose.
Wsuwamy się za nią w koronę gwiezdnych kwiatów. Jest dokładnie taka, jak rysowałem wiele razy pod dyktando poprzednich tanatonautów. Wszystko wiruje, wszystko nas wciąga. Freddy rzuca się do przodu w nadziei, że uda mu się złapać Rose, zanim pokona pierwszą barierę komatyczną, lecz ona pędzi zbyt szybko. Gdyby uczniowie nie przytrzymali pępowiny rabina, pękłaby.
Rose znika.
Widząc, że jestem kompletnie przerażony, Raoul chwyta mnie za rękę, żebyśmy wspólnie, z całą grupą, przekroczyli Moch 1.
Chlup!
Po chwili pojawia się gigantyczne monstrum. Kobieta w atłasowej sukni z trupią czaszką zamiast twarzy unosi się w czarnej przestrzeni niczym sterowiec w filmie grozy. Jej przenikliwy śmiech ogłusza mnie. Jestem jak dzieciak stojący przed tą istotą, która jest dziesięć, potem sto, a później jeszcze tysiąc razy większa ode mnie.
Kobieta w białych atłasach ma przecudowne ciało. Unosi suknię, odsłania i zmysłowo wyciąga długie nogi o przepięknej linii. Jej klatka piersiowa unosi się, dekolt odsłania miejsce, gdzie zaczynają się piersi.
Wciąż się śmieje, dając mi znak, żebym zagłębił się w fałdy jej sukni z białego atłasu. Maska o wyglądzie trupiej czaszki wpija we mnie wzrok, czekając na moją reakcję, i kurczy się, jakby chciała stać się dostępniejsza.
Teraz, kiedy jej rozmiary są już rozsądne, korzystam z tego, żeby spróbować się od niej oderwać. Wysuwam ręce w stronę brzegów maski. Moje palce niczym ostrza sprawiają, że wytryska spod nich przezroczysta lepka krew. Mimo obrzydzenia nie zwalniam uścisku. Ciągnę do siebie ze wszystkich sił. Za maską schowane jest coś zasadniczego, co muszę za wszelką cenę odsłonić.
Kto ukrywa się za trupią maską tej kobiety, która tak mocno mnie pociąga?
Amandine? Rose? Matka? Raoul? Moja śmierć, ta śmierć, którą badam, żeby wypełnić nie wiem już sam jaką lukę?
Ramię unosi się powoli. Bardzo powoli, zdejmując maskę…
Maska jest już prawie całkiem zdjęta. I widzę…
To nieprawdopodobne, co widzę za maską! Tak nieoczekiwane! A przecież tak bardzo proste…
193 – FILOZOFIA BUDDYJSKA
„Oto, o mnisi, święta prawda o usuwaniu bólu, wygaszanie tego pragnienia poprzez całkowite unicestwienie pożądania, przez usunięcie pożądania, wyrzeczenie się go, wyzwolenie od niego, niepozostawienie na nie miejsca.
Oto, o mnisi, święta prawda o drodze, która prowadzi do usunięcia bólu; jest to droga święta, mająca osiem odgałęzień, jakimi są: czysta wiara, czysta wola, czysty język, czyste działanie, czyste środki egzystencji, czyste stosowanie, czysta pamięć, czysta medytacja". [20]
Budda, „Kazanie czterech szlachetnych prawd"
Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka
194 – ZE ŚMIERCIĄ TWARZĄ W TWARZ
Cofam się i ponownie staję się całkiem malutki.
Moja ektoplazma zastygła ze zdziwienia. Krew przestała płynąc; w moich palcach.
Za maską przedstawiającą trupią czaszkę był tylko szkielet. I kolejna trupia czaszka. Kobieta w białych atłasach zrywa kolejną maskę, pod którą ukazuje się następna maska i jeszcze jedna, i jeszcze. Zrywa tych masek ponad sto, wciąż identycznych wyobrażeń śmierci.
Śmierć jest zatem wyłącznie tym. Śmierć jest śmiercią, jest śmiercią, śmiercią, śmiercią i niczym więcej.
Ta istota czy rzecz znowu rośnie do gigantycznych rozmiarów. Jej nogi przekształcają się w macki, które obłapiają mnie, więżąc. Bronię się, jak mogę. Jakże dobrze rozumiem teraz przerażenie Bressona!
– Będziesz żałował, że dostałeś się aż tutaj! – wykrzykuje szkielet, zanosząc się znowu śmiechem.
Gdy staje się na powrót ukrytą za maską kobietą, widzę, jak różowe palce gniją, ciało rozkłada się i rozpada. Dwa wskazujące palce wnikają w moją ektoplazmę, usiłując wykłuć mi oczy.
Nagle na wprost mnie stoi już tylko pająk okryty białym atłasem.
Telepatycznie powtarzam sobie magiczne zaklęcia, żeby się jej pozbyć. „ Vade retro Satanas". Na próżno. Przychodzi mi na myśl litania przeciw strachowi z „Diuny": „Nie wolno się bać. Strach zabija duszę. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Stawię mu czoło. Niechaj przejdzie po mnie i przeze mnie, a kiedy przejdzie, obrócę oko swej jaźni na jego drogę. Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic. Jestem tylko ja". [21]
Zamykam oczy i powtarzam w myślach każde zdanie.
Śmiech zamiera, a kobieta w bieli rozpada się na świetliste bańki.
Pozostaje tylko jedna. To światło w samym środku, które wskazuje nam drogę. Poprzez tę jasność dostrzegam chińskie cienie – sylwetki moich przyjaciół. Dołączam do nich. Wszyscy stoczyli walkę z potworem. Każdy z własnym.
Freddy potwierdza: przekroczyliśmy Moch 1. A Rose jest wciąż daleko przed nami.
Po pierwszej barierze komatycznej zmieniają się kolory. Niebieski zmienia się w fiolet, a potem przechodzi w brąz. Są też czarne odbicia. Czyżby barwy Piekła?
Zwalniamy, gdy tymczasem niczym ziarenka gradu po gwałtownej burzy osaczają nas bańki wspomnień.
Korytarz skręca i przeobraża się w sprężynę. Wciąż zmierzam w stronę światła śmierci, starając się nie zwracać uwagi na ukąszenia. Jakże potężna popycha nas siła! Minęło zaledwie dwadzieścia minut, odkąd opuściłem swoje ciało, a już jestem oddalony o setki lat świetlnych.
Nie mam wrażenia, żebym cokolwiek utracił lub był czegoś pozbawiony. Po prostu porzuciłem zardzewiałą zbroję. A przedtem wierzyłem, że to właśnie ona mnie ochroni, choć tak naprawdę przytłaczała tylko mą duszę, oddech i intelekt.
W tej zbroi odbierałem ciosy, będąc przekonanym, że rany pozostawią na niej jedynie zadrapania. Potężny błąd. Wszystko dotknęło moich wrażliwych korzeni. Wszystkie ciężkie chwile egzystencji przemknęły przede mną jedna po drugiej. Paradoksalnie te ciosy, które otrzymałem, pozostawiły mniej śladów niż te, które sam zadałem. Moja dusza jest jak drzewo, na którym wyryto nożem słowa i wspomnienia.
Wszystko dzieje się bardzo szybko. Widzę moje narodziny, matkę, która na siłę mnie karmi, ojca, który nosząc mnie, przyprawia o zawroty głowy, widzę siebie, jak bawię się w samolot, widzę, jak wyskakują mi pierwsze pryszcze i wstyd z tym związany, widzę mój wypadek samochodowy, hekatombę wśród więźniów z Fleury-Mérogis, Féliksa, który zmuszony jest popełnić samobójstwo, złorzeczący mi tłum w Pałacu Kongresowym, listy z przekleństwami pod moim adresem, listy z pogróżkami i wieczne poczucie winy. „Morderca! Zabójca!", krzyczą mi prosto w twarz ludzie, których nazwisk nie pamiętam. „Morderca, morderca, morderca, morderca", powtarza bez końca wewnętrzny głos. „Zabiłeś stu dwudziestu trzech niewinnych ludzi". „Przykro mi, Michael, ale jako mężczyzna zupełnie nie jesteś w moim typie". Złe wspomnienia mieszają się z dawnymi koszmarami.
Читать дальше