Pada często pytanie, dlaczego Allende nie uzbroił ludu i nie rozpoczął wojny domowej. Uzbroić lud na skalę masową było niemożliwe, ponieważ w Chile sieć wywiadu wewnętrznego jest w rękach armii, armia od razu wiedziałaby o większych transportach broni, o szkoleniu oddziałów ludowych itd. Mogłoby to tylko przyspieszyć przewrót. Allende wiedział zresztą, że jest to armia nowoczesna, dysponująca potężną siłą ognia i że wezwanie źle uzbrojonego ludu do „walki z tą armią mogłoby pociągnąć setki * tysięcy ofiar, wykrwawienie połowy narodu. W tej niezgodzie na wojnę domową Allende kieruje się również ważną zasadą moralną. Kiedy obejmował swój urząd – on, pierwszy ludowy prezydent Chile – przysięgał szanować konstytucję. Konstytucja nakłada na prezydenta obowiązek niedopuszczenia do wojny domowej w kraju. Allende chce zachować moralną uczciwość. W ten sam sposób postępuje Guevara. Oddział Guevary raz po raz chwyta jeńców, szeregowych i oficerów, którzy zaraz zostaną wypuszczeni. Militarnie jest to błąd ciężki, jeńcy donoszą natychmiast o położeniu oddziału, o jego liczebności i uzbrojeniu, ale Guevara nie rozstrzela żadnego z nich. – Jesteście wolni – tłumaczy im – my, rewolucjoniści, jesteśmy ludźmi moralnie uczciwymi, nie będziemy się znęcać nad bezbronnym przeciwnikiem.
Ta zasada moralnej uczciwości jest cechą lewicy latynoamerykańskiej. Jest częstą przyczyną jej porażek w polityce, w walce. Ale trzeba zrozumieć sytuację. Młody człowiek w Ameryce Łacińskiej dojrzewa otoczony światem skorumpowanym. To świat polityki robionej za pieniądze i dla pieniędzy, świat rozpasanej demagogii, świat morderstw i terroru policyjnego, świat rozrzutnej i bezwzględnej plutokracji, zachłannej na wszystko burżuazji, cynicznych wyzyskiwaczy, pustych i zdeprawowanych dorobkiewiczów, dziewcząt łatwo zmieniających mężczyzn. Młody rewolucjonista chce ten świat odrzucić, chce go zniszczyć, a nim będzie do tego zdolny – chce mu przeciwstawić świat inny, czysty i uczciwy, chce mu przeciwstawić siebie.
W buncie lewicy latynoamerykańskiej występuje zawsze ten czynnik moralnego oczyszczenia, poczucie moralnej wyższości, dbałość o utrzymanie moralnej przewagi nad przeciwnikiem. Przegram, zginę, ale nikt nie będzie mógł powiedzieć, że naruszyłem reguły walki, że zdradziłem, że zawiodłem, że mam brudne ręce. I Guevara, i Allende są najlepszymi wyrazicielami tej postawy, tej szkoły myślenia. Czy w ich działaniu odnajdujemy świadome tworzenie wzoru dla przyszłych pokoleń, dla tego świata, o który walczą i giną? Jest to ważne pytanie.
Czy można odpowiedzieć, który z nich miał rację? Obaj mieli rację. Działali w różnych okolicznościach, ale cel ich działania był ten sam. Czy popełniali błędy? Byli ludźmi – oto jest odpowiedź. Obaj zapisują pierwszy rozdział w historii rewolucji Ameryki Łacińskiej. Ta historia dopiero się zaczyna, dopiero się tworzy.
W barze ryczy stary gramofon, sprężynowy mechanizm porusza wielką obrotową tubą pomalowaną na zielono. Pan Subotnik nie lubi wydawać pieniędzy i nie chce kupić nowoczesnej grającej szafy (- Czarni mogą tańczyć przy byle czym, wal pan kijem w blachę i też będą skakać).
Rzadko jednak ktoś tutaj tańczy. W barze zbiera się czołówka afrykańskiej rewolucji. Można tu spotkać ludzi ze wszystkich kolonii. Z Namibii, z Rodezji, z Niassy, z Basuto. Przy tym stoliku siedzą przywódcy Południowej Afryki. Południowa Afryka: ciężki orzech do zgryzienia. A tam, przy innym stoliku dyskutują przywódcy Botswany. Za pięć, sześć lat mają szanse na niepodległość. Trzeba czekać, czas pracuje na nich. A nagle goście z sąsiadujących ze sobą stolików padli sobie w objęcia: to przywódcy dwóch skłóconych dotąd partii Swazilandu znaleźli wspólny język i postanowili się połączyć.
W głębi sali siedzą bojownicy z Mozambiku. Trudno im rozmawiać, ponieważ w pobliżu szaleje hałaśliwy gramofon, i dlatego Mondlane mówi do młodego człowieka o szczupłej budowie, który ledwie minął dwudziestkę: – Joaquim, proszę cię, idź i ucisz tę muzykę.
Joaąuim wstaje i wbrew protestom zjednoczonych już przywódców Swazilandu wyłącza gramofon pana Subotnika. Teraz wreszcie można rozmawiać.
Tak ich pamiętam z tego baru, z tej nocy Joaąuima Chissano, który został premierem i Eduardo Mondlane, który byłby prezydentem gdyby nie zginął.
W roku 1862 połowa krajów Afryki ma już niepodległość, ma swoje rządy, flagi i hymny, ma przedstawicielstwa w ONZ, pierwsze zamachy wojskowe, długi zagraniczne i plany rozwoju gospodarczego. Ale im dalej na południe kontynentu, tym trudniej o niepodległość. Biali osadnicy chodzą z bronią w ręku. RPA kupuje czołgi i samoloty. Portugalia wysyła wojska do Angoli i Mozambiku.
Jak wyzwolić Mozambik? Zadanie wygląda, beznadziejnie. Obszar Mozambiku, trzy razy’ większy od terytorium Polski, zamieszkuje 8 milionów ludzi. Większość żyje na bardziej rozwiniętym południu, północ kraju jest słabo zaludniona i biedna. Mozambik to kraj kobiet, dzieci i starców. Młodych, silnych ludzi władze eksportują do pracy w Południowej Afryce i Rodezji. Południowa Afryka płaci rządowi Portugalii za każdego robotnika z Mozambiku. Rola Mozambiku w portugalskim systemie kolonialnym nie zmienia się od pięciu wieków: kolonia była zawsze przede wszystkim wielkim s eksporterem siły roboczej. Najpierw wywożono stąd niewolników. Niewolnicy zbudowali potęgę feudalną Brazylii, bogactwo Kuby i Dominikany. Potem, jako robotnicy przymusowo kontraktowani, ludzie z Mozambiku pracują w górnictwie Południowej Afryki. Od pięciuset lat Mozambik jest ograbiany z najlepszych rąk do pracy, z najlepszych ludzi. To kraj o przetrąconym kręgosłupie, wiekami szabrowany i dewastowany.
W dodatku Mozambik jest otoczony przez inne kolonie. Tylko od północy graniczy z pierwszym niepodległym krajem Afryki Wschodniej – z Tanzanią. W stolicy Tanzanii, w Dar es-Salaam, w trzech punktach miasta mają swoje siedziby trzy partie wyzwolenia Mozambiku. Siedziba partii: mały pokoik nad sklepem Hindusa. W pokoiku stół, kilka krzeseł, podłoga zawalona stosami papieru. Za stołem siedzi prezydent albo sekretarz generalny. Czasem siedziba stoi pusta, zamknięta na klucz. A nawet jeśli jest prezydent, to też całymi dniami siedzi sam. Gdzie jest partia – nie wiadomo. Mówi, że w Mozambiku, ale jak to sprawdzić? Trzy partie to niedobra sytuacja. To trzej prezydenci, trzy interesy i jedna kłótnia. Chodzę od siedziby do siedziby, pytam o sytuację na froncie. Niewygodne pytanie, naiwne. Szczerze mówiąc, trudno odpowiedzieć. O, tu macie naszą ostatnią odezwę. Może z tego coś się przyda.
Denerwuję się: jestem korespondentem PAP w Dar es-Salaam i mam pisać o walce wyzwoleńczej Mozambiku, mam nadawać meldunki z frontu, którego nie ma. Zamiast tego streszczam odezwy i wysyłam je do Warszawy.
Mondlane miał złe wejście. Przyjechał do Dar es-Salaam w połowie gorącego lata 1962 i zaraz zwołał konferencję prasową. Nikt go tu nie znał, w tym światku, w którym wszyscy byliśmy dobrymi znajomymi. Stał przed nami mężczyzna czterdziestoletni, masywnie zbudowany, bardzo czarny, o płaskim, bokserskim nosie, mięsistych wargach, łysy. Powiedział, że przyjechał zjednoczyć ruch i rozpocząć walkę zbrojną.
– Zwyciężyła Kuba – powiedział Mondlane – zwyciężyła Algieria, zwycięży Mozambik.
– Agent – trącił mnie jeden z dziennikarzy i wskazał głową na Mondlane.
– Dlaczego? – spytałem, choć też przyszło mi wówczas na myśl, że agent.
– Słyszysz, jak on mówi?
Mondlane mówił po angielsku z silnym amerykańskim akcentem. Sam przyznał, że przyjechał ze Stanów Zjednoczonych, gdzie przez dziesięć lat pracował w Harwardzie. Kto mógł wiedzieć, kim on jest? Po mieście snuło się mnóstwo podejrzanych typów. Jak się w tym rozeznać? Komu wierzyć? Wszyscy czarni, wszyscy twierdzą, że bojownicy.
Читать дальше