Pozostaje tylko jeden sposób: porwać przeciwnika i wymienić za więźnia. Akcja porywania nie jest działaniem przypadkowym, nie porywa się kogoś pierwszego z brzegu. Cel jest ustalony po długich dyskusjach, z rozmysłem. Chodzi o uzyskanie maksymalnego efektu, i to tak, żeby uniknąć ofiar i strat.
Karl von Spreti nie został porwany przypadkowo, ot, sześciu chłopców postanowiło złapać ambasadora. Była to przemyślana operacja. Dowództwo FAR, decydując się na nią, mogło mieć pewność, że zakończy się powodzeniem, tzn. że hrabia wróci do rezydencji, a później do rodzinnej Bawarii, a 22 cennych dla ruchu ludzi zachowa życie. Na czym opierała się ta pewność? Na wyborze momentu: następnego dnia Willy Brandt zaczynał wizytę w Stanach Zjednoczonych. Liczono, że Brandt wstawi się u Nixona za swoim ambasadorem, że prezydent Nixon powie: „Spróbuję coś zrobić”, że wystarczy jeden telefon do Departamentu Stanu.
Można przyjąć, że Brandt w rozmowie z Nixonem sprawę von Spretiego poruszył. Nie wiemy, czy był ten telefon. Może nawet był, ale za słaby. Może ograniczał się do „sprawdźcie”, „zobaczcie” itp. Dowództwo FAR liczyło, że ze względu na obecność Brandta w Waszyngtonie reakcja Białego Domu będzie silna. Tym bardziej że przyjmując miary polityki wielkiej, taka interwencja nie kosztowała właściwie nic. Oczywiście FAR wiedziało, że sprawa musi potrwać. Zwykle ustala się czas wymiany na dobę, najwyżej – na dwie doby. Tu czekano sześć dni.
Ale Waszyngton milczał.
Porwanie ambasadora RFN wywołało poruszenie w światku dyplomatycznym stolicy Gwatemali. Mnóstwo depesz z tego okresu informuje, że dyplomaci zaczęli w sprawie hrabiego działać, naciskać, interweniować. Wiemy z tych relacji, co robił ambasador Meksyku, Chile czy Japonii. Natomiast w żadnej z depesz ani słowa o ambasadorze USA. Każdy wie, kim jest ambasador USA w kraju Ameryki Środkowej: jest Panem Bogiem. Wystarczyłby jeden jego telefon do Sztabu Generalnego armii: „Koledzy, bądźcie łaskawi wypuścić tych waszych buntowników, bo chciałbym mieć dzisiaj hrabiego u siebie na kolacji”.
Ale takiego telefonu nie było.
Tymczasem rząd Gwatemali obradował. Prezydent Mendez był nawet za uwolnieniem partyzantów: kończył swoją kadencję i wolałby zamknąć ją okrągło i gładko. Ale zdanie prezydenta nie miało znaczenia. Zdanie Mendeza nigdy nie miało znaczenia, poza tym w dniu porwania hrabiego Gwatemala miała już – nieformalnie, ale faktycznie – nowego prezydenta: pułkownika Aranę. Tak więc Mendez nie istniał jak gdyby podwójnie: nie istniał tradycyjnie i nie istniał ze względu na Aranę.
O stanowisku rządu decydowało zdanie kamaryli pułkowników. Na posiedzeniu gabinetu kamarylę reprezentował minister obrony i szef armii – pułkownik Doroteo Reyes, tęgi młody oficer o przylizanych brylantyną włosach. Reyes powiedział trzy rzeczy: pierwszą – że więźniów wypuszczać nie wolno, drugą – że jeśli rząd wbrew armii zwolni więźniów w zamian za zwolnienie hrabiego, wojsko zrobi zamach stanu, i trzecią – że należy wprowadzić stan wyjątkowy.
Wszystko było w tym przemówieniu ważne, przy czym szczególne znaczenie miał punkt trzeci – o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Zgodnie z konstytucją Gwatemali, której przestrzega się wtedy, kiedy jest to wojsku wygodne, stan wyjątkowy oznacza przejęcie całej władzy przez armię. I więcej: działań armii nie ogranicza wtedy żadne prawo, słowem może robić, co chce. Jest to swoisty rodzaj przewrotu wojskowego przy zachowaniu form legalizmu. Mendez Montenegro przystał skwapliwie na ten wariant, który pozwalał mii formalnie zachować fotel prezydencki. Był tak wdzięczny wojsku za ten gest pobłażliwości, że o Karlu von Spretim już zapomniał. Reyes mógł przecież wsadzić Mendeza w samolot, a jednak nie – pozwolił mu zostać.
W tej sytuacji, 4 kwietnia po południu, przylatuje z RFN dyrektor Departamentu Kadr bońskiego MSZ – Herr Hoppe. Wysoki ten urzędnik nic nie rozumie i zachowuje się tak, jakby przyjechał do normalnego państwa. Zamiast walić prosto do ambasadora USA, bo czas leci i termin ultimatum wygasa, dyrektor Hoppe zaczyna swoje zabiegi od złożenia wizyty w protokole MSZ. Potem prosi o wizytę u prezydenta, który – to w końcu Hoppe powinien wiedzieć! – nie ma w tym momencie żadnej władzy. Oczywiście Mendez Montenegro przyjmuje dyrektora Hoppe i odbywa z nim rozmowę. Ciekawi mnie, czy w czasie tej rozmowy prezydenta Gwatemali nie brała ochota przysiąść się do dyrektora Hoppe, położyć mu rękę na ramieniu i powiedziec:
– Drogi panie, czy pan nie rozumie, ze Ja tu nie mam nic do gadania?
W każdym razie cała rozmowa, łatwo się domyślić, zakończyła się niczym. Była już sobota po południu: termin ultimatum FAR minął – Teoretycznie Karl von Spreti mógł już nie żyć. Dyrektor Hoppe uważał taki fakt za niemożliwy. Miał dobrą opinię o Gwatemali. Jeszcze w czasach Adenauera Gwatemala została wpisana przez Bonn na listę krajów uprzywilejowanych w dziedzinie otrzymywania pomocy. Co roku Bonn płaci na utrzymanie dyktatury gwatemalskiej blisko 3 miliony dolarów. RFN jest po Stanach Zjednoczonych drugim partnerem handlowym Gwatemali.
Suma tych interesów zdecydowała O ustępliwym stanowisku Bonn w sprawie swojego ambasadora. Przecież rząd RFN jeszcze za życia Karla von Spreti mógł postawić Gwatemali ultimatum grożące zerwaniem stosunków dyplomatycznych i handlowych. Tak, to mogłoby zmienić los hrabiego: Gwatemali nie stać Jia stratę takiego rynku jak Niemcy Zachodnie, które kupują połowę jej kawy, produktu, z którego Gwatemala żyje. A jednak nikt takiego ultimatum nie postawił.
Dyrektor Hoppe uważał do końca, że przykra sprawa Karla von Spreti zostanie załatwiona pomyślnie.
W sobotą od rana stolica Gwatemali była pełna patroli policji i wojska. Cały aparat represji – 30 tysięcy ludzi – został puszczony w ruch. Patrole rewidowały każdy samochód i ulica po ulicy – każdy dom. Wokół miejsca, w którym Karl von Spreti i grupa partyzantów czekali piąty dzień na odpowiedź Waszyngtonu i Bonn, Mendeza Montenegro, ambasady USA i Arana Osorio, zaciskał się krąg żołnierzy i policjantów.
Monsenor Girolamo Prigione błąkał się po korytarzach Sztabu Generalnego szukając cenzora, który musiał zatwierdzić tekst apelu nuncjusza o jeszcze jeden dzień łaski. „Miałem wrażenie – powiedział potem – że rząd chciał zamknąć wszystkie drzwi”.
Brama ambasady USA była zamknięta, pilnowało jej kilku wartowników. Na ekranach telewizorów modelka wchodziła pod prysznic, aby pokazać, jak wspaniale pieni się mydło Uniwersal. Piana spłynęła i na ekranach ukazała się zmęczona twarz nuncjusza, który odczytał zatwierdzony tekst apelu o jeszcze jeden dzień łaski. Charge d’affaires Gerhard Mikesch pisał do Bonn optymistyczną depeszę, ponieważ wierzył w demokrację amerykańską i w siłę litery prawa. Na ulicach wyły syreny wozów policyjnych. Zatrzymani stali pod murami z rękoma do góry.
Szczekały psy, tu i tam słychać było strzał.
Ale to jeszcze nie był ten strzał.
W niedzielę, o 14.15, w gabinecie nuncjusza zadzwonił telefon. Nuncjusz usłyszał: – Mamy tylko piętnaście minut czasu… i głos zamilkł.
W cztery godziny później, o 18.15, w remizie straży pożarnej zadzwonił telefon. Dyżurny strażak podniósł słuchawkę. Nieznany głos podał mu miejsce, w którym znajdują się zwłoki Karla von Spreti.
Hrabia leżał w opuszczonej lepiance na siedemnastym kilometrze drogi ze stolicy Gwatemali do miasteczka San Pedro Ayampuc.
Zginął od jednego strzału w głowę.
W ręku trzymał okulary, które musiał zdjąć na chwilę przed śmiercią, nie wiadomo dlaczego.
Читать дальше