Drugą stronę w całości zajmuje kolorowe zdjęcie basenu w Aurobindo Aśram. Jest to piękny, wielki basen na wolnym powietrzu, z refleksami światła na powierzchni czystej wody, z błękitnym dnem i przyległym mniejszym basenem z trampoliną.
Na następnej stronie jest zdjęcie bramy szkoły Petit Séminaire. Na portyku widnieje dewiza: Nil magnum nisi bonum . Nie ma wielkości bez dobroci.
I to wszystko. Całe dzieciństwo upamiętnione czterema przypadkowymi zdjęciami.
Mój gospodarz posępnieje.
– Najgorsze jest to – mówi – że już prawie nie pamiętam, jak wyglądała moja matka. Widzę ją w wyobraźni, ale ten obraz jest ulotny. Jak tylko chcę się na nim skupić, blaknie i znika. To samo z jej głosem. Gdybym zobaczył ją znów na ulicy, wszystko by wróciło. Ale to niemożliwe. To bardzo smutne nie pamiętać, jak wyglądała matka.
Zamyka album.
– Pożeglujemy jak Kolumb – powiedział ojciec.
– Ale on miał nadzieję, że dopłynie do Indii – zauważyłem ponuro.
Sprzedaliśmy zoo, cały kram. Naszemu nowemu krajowi, gdzie miało się rozpocząć nowe życie. Poza upewnieniem się, że nasze zwierzęta czeka szczęśliwa przyszłość, mogliśmy dzięki transakcji opłacić podróż i została nam jeszcze spora suma na „rozruch” w Kanadzie (choć kiedy myślę o tym dziś, suma ta wydaje mi się śmieszna – jakże pieniądze mogą zaślepić!). Mogliśmy sprzedać nasze zwierzęta w Indiach, ale amerykańskie ogrody oferowały wyższe ceny. Weszła właśnie w życie CITES, Konwencja o Międzynarodowym Handlu Zagrożonymi Gatunkami Zwierząt, i możliwości sprzedaży świeżo schwytanych dzikich zwierząt spadły nagle do zera. Przyszłość ogrodów zoologicznych zależała teraz od innych przedsiębiorstw tego typu. Zoo w Puttuczczeri zwinęło manatki we właściwym czasie. Bito się dosłownie o nasze zwierzęta. Głównymi nabywcami zostało ostatecznie kilka ogrodów zoologicznych, przede wszystkim zoo Lincoln Park w Chicago i nowo powstały ogród w Minnesocie. Pozostałe zwierzęta powędrowały do Los Angeles, Louisville, Oklahomy i Cincinnati.
Dwa zwierzaki, mnie i Raviego, wysłano statkiem do Kanady. Bo czuliśmy się obaj jak zwierzaki. Nie chcieliśmy tam jechać. Nie chcieliśmy mieszkać w kraju porywistych wichrów i mroźnych zim, kraju, w którym temperatura spada do kilkudziesięciu stopni poniżej zera. Kanady nie było też na krykietowej mapie świata. Zanim jednak zakończyliśmy przygotowania do wyjazdu, zdążyliśmy oswoić się z myślą o opuszczeniu Indii i było nam ją łatwiej znieść. A przygotowania trwały grubo ponad rok. I dotyczyły nie tyle nas, ile zwierząt. Jeśli zważyć, że zwierzęta nie noszą ubrań ani obuwia, nie potrzebują pościeli, mebli, sprzętów kuchennych, przyborów toaletowych i kosmetyków, że mają w nosie swoją narodowość, że nie muszą się przejmować paszportami, pieniędzmi, perspektywami znalezienia pracy, szkołami, kosztami prowadzenia gospodarstwa, opieką lekarską – jednym słowem, jeśli wziąć pod uwagę ich absolutny luz, musi zdumiewać to, jak trudno ruszyć je z miejsca. Przeniesienie ogrodu zoologicznego można porównać do przeniesienia całego miasta. Roboty papierkowej było mnóstwo. Zużyto litry wody na samo zwilżanie znaczków. Tysiące razy wypisywano „Szanowny Panie taki i taki”. Były tysiące ofert. Westchnień. Wyrażanych głośno wątpliwości. Targów. Decyzji posyłanych wyżej, do zatwierdzenia. Uzgadniania cen. Impasów w negocjacjach. Podpisów w kropkowanych liniach. Gratulacji z okazji udanego zakupu. Świadectw pochodzenia. Świadectw zdrowia. Starań o zezwolenia na import. Wyjaśnień dotyczących zasad kwarantanny. Dochodziło do tego organizowanie transportu. Fortuna wydana na rozmowy telefoniczne. Krąży w środowisku taki dowcip, mocno zresztą wyświechtany, że papiery, jakich wymaga sprzedanie ryjówki, ważą więcej niż słoń, a dokumentacja towarzysząca sprzedaży słonia więcej niż wieloryb, i że wobec tego nigdy, przenigdy nie należy sprzedawać wieloryba. Wydawało się, że Puttuczczeri łączy z Minneapolis via Delhi i Waszyngton jakiś jeden długi ciąg biurokratów, a każdy z nich czeka ze swoim formularzem, każdy ma jakiś problem, jakieś wątpliwości. Nawet wysłanie tych zwierząt na Księżyc nie byłoby chyba bardziej skomplikowane. Ojciec rwał włosy z głowy i kilka razy był bliski rezygnacji.
Zdarzały się niespodzianki. Na większość naszych ptaków i gadów, naszych lemurów, nosorożców, orangutanów, gepardów, hien, zebr, niedźwiedzi himalajskich i wargaczy, słoni indyjskich, kozłów górskich i innych zwierząt był popyt, ale inne, na przykład Elfie, pomijane były milczeniem.
– Operacja katarakty! – wykrzykiwał ojciec, machając listem. – Wezmą ją, jeśli zoperujemy jej kataraktę na prawym oku. Operacja oka u hipopotama! Czego zażądają w następnej kolejności? Zoperowania nosów nosorożcom?
Niektóre z naszych zwierząt, na przykład lwy i pawiany, uznano za „zbyt pospolite”. Ojciec sprytnie wymienił je na orangutana z zoo w Majsurze i szympansa z ogrodu w Manili. (Jeśli chodzi o Elfie, dożyła kresu swych dni w zoo w Triwandrumie). Jeden z ogrodów prosił o „autentyczną bramińską krowę” dla dziecięcego zwierzyńca. Ojciec zapuścił się w głąb miejskiej dżungli Puttuczczeri i kupił tam krowę z czarnymi, wilgotnymi oczami, grubym karkiem i prostymi rogami sterczącymi do góry jak pantograf. Żeby przydać zwierzęciu autentyzmu, kazał pomalować jej rogi jaskrawopomarańczową farbą i przyczepić do nich plastikowe dzwoneczki.
Z Ameryki przyjechała trzyosobowa delegacja. Byłem strasznie ciekawy tych ludzi. Nigdy dotąd nie widziałem prawdziwych, żywych Amerykanów. Byli różowi, tłuściutcy, przyjacielscy, znali się na rzeczy i pocili się obficie. Obejrzeli dokładnie nasze zwierzęta. Większość uśpili, a potem za pomocą stetoskopów zbadali pracę ich serca, zrobili analizę moczu i kału, jakby był w tych wydalinach jakiś horoskop, pobrali krew, obmacali grzbiety i zady, postukali w zęby, oślepiali światłem latarek, szczypali, głaskali i wyrywali włosy. Biedne zwierzaki! Myślały pewnie, że to pobór do amerykańskiej armii. Na zakończenie Amerykanie pożegnali nas szerokimi uśmiechami i żelaznymi uściskami dłoni.
W rezultacie zwierzęta, podobnie jak my, zostały zaopatrzone w stosowne papiery. Stały się w ten sposób przyszłymi jankesami, a my – przyszłymi Kanadyjczykami.
Opuściliśmy Madras 21 czerwca 1977 roku na pływającym pod panamską banderą japońskim frachtowcu „Tsimtsum”. Oficerowie byli Japończykami, załoga składała się z Tajwańczyków, sam statek był wielki i imponujący. Ostatniego dnia pożegnałem się z Mamajim, z panem Kumarem i drugim panem Kumarem, ze wszystkimi kolegami i nawet z wieloma nieznajomymi. Matka włożyła swoje najpiękniejsze sari. Długi warkocz, kunsztownie zwinięty, przybrała girlandą z kwiatów jaśminu. Wyglądała pięknie. I była smutna. Opuszczała bowiem Indie, Indie upałów i monsunów, pól ryżowych i rzeki Kaweri, długich wybrzeży i kamiennych świątyń, wozów zaprzężonych w woły i kolorowych ciężarówek, kraj przyjaciół i znajomych sklepikarzy, ulicy Nehru i Goubert Salai i tak dalej. Indie tak dobrze jej znane i tak drogie sercu. Podczas gdy jej mężczyźni – a za takiego siebie uważałem, choć miałem tylko szesnaście lat – palili się do wyjazdu, byli już w głębi serca mieszkańcami Winnipeg, ona zwlekała, jak mogła.
W przeddzień naszego wyjazdu zapytała z przejęciem, wskazując na ulicznego sprzedawcę papierosów:
Читать дальше