– Czy to nie paradoks, Richardzie Parkerze? Jesteśmy w piekle, a jednak boimy się nieśmiertelności. Popatrz tylko, jak jesteś blisko! Triii! triii! triii! Hurra, hurra! Udało ci się, Richardzie Parkerze, udało się! Łap! Ufff!
Rzuciłem kołem z całych sił. Upadło tuż przed nim. Richard Parker wyprężył się resztkami sił i schwycił je łapami.
– Trzymaj mocno, wciągnę cię. Nie puszczaj. Przyciągaj łódź wzrokiem, a ja będę ciągnął rękami. Za chwilkę znajdziesz się w szalupie i będziemy razem. Zaraz, zaraz. Chwileczkę! Razem? Będziemy razem? Czy ja oszalałem?
Ocknąłem się. Uświadomiłem sobie, co robię. Szarpnąłem za linę.
– Puszczaj to koło, Richardzie Parkerze! Puszczaj – zawołałem. – Nie chcę cię tutaj, rozumiesz? Płyń gdzie indziej. Zostaw mnie. Zjeżdżaj. Toń! Utop się!
Przebierał energicznie łapami. Złapałem za wiosło i zamachnąłem się, w nadziei, że go odepchnę. Chybiłem i wiosło wypadło mi z rąk.
Chwyciłem drugie. Wcisnąłem je w dulkę i naparłem na nie z całych sił, licząc na to, że zdołam uciec. Ale udało mi się tylko wykręcić szalupę tak, że jeden jej koniec znalazł się tuż przed nosem Richarda Parkera.
Muszę go zdzielić w łeb! Podniosłem wiosło nad głowę.
Był jednak zbyt szybki. Uczepił się pazurami burty i wdrapał się do łodzi.
– O Boże!
Ravi miał rację. Przepowiedział mi trafnie, że będę następną kozą. Miałem w łodzi mokrego, roztrzęsionego, na wpół utopionego trzyletniego tygrysa bengalskiego. Richard Parker podniósł się chwiejnie na nogi; kiedy napotkał mój wzrok, rozjarzyły mu się ślepia. Uszy położył po sobie, pazury miał schowane. Jego łeb przypominał rozmiarem i kolorem koło ratunkowe, tyle że wyposażone w zęby.
Odwróciłem się, przestąpiłem zebrę i wyskoczyłem za burtę.
Nic z tego nie rozumiem. Przez wiele dni statek parł naprzód z obojętnością aroganta nieczułego na to, co dzieje się dookoła. Świeciło słońce, padał deszcz, wiał wicher, kłębiły się wiry i prądy, ocean formował na swej powierzchni pagórki i rył w niej doliny – a „Tsimtsum” pozostawał niewzruszony. Sunął niespiesznie naprzód z pewnością kolosalnego pływającego kontynentu.
Przed podróżą kupiłem mapę świata. Przypiąłem ją na korkowej tablicy w naszej kajucie. Każdego ranka dowiadywałem się na mostku o pozycję statku i zaznaczałem ją szpilką z pomarańczowym łebkiem. Płynęliśmy z Madrasu przez Zatokę Bengalską i cieśninę Malakkę, okrążając Singapur, do Manili. Rozkoszowałem się każdą minutą rejsu. To, że jestem na statku, było szalenie podniecające. Opieka nad zwierzętami wymagała nieustannej pracy. Co wieczór padaliśmy na łóżka śmiertelnie zmęczeni. Postój w Manili trwał dwa dni; zaopatrzyliśmy się w świeżą żywność, przyjęliśmy nowy ładunek, dokonano również rutynowych zabiegów konserwacyjnych w maszynowni. Interesowały mnie tylko dwa pierwsze punkty. Świeża żywność obejmowała między innymi tony bananów, a nowym ładunkiem była kongijska szympansica, element targów prowadzonych przez ojca. W każdej tonie bananów znajdowały się dobre trzy - cztery funty wielkich czarnych pająków. Szympansica wyglądała jak mniejszy, szczuplejszy goryl, ale miała bardziej wredny wyraz pyska; wyraźnie brakowało jej melancholijnej delikatności większego kuzyna. Kiedy szympans dotknie przypadkiem czarnego pająka przyczajonego w kiści bananów, wzdryga się i robi, podobnie jak człowiek, małpie miny, po czym rozgniata go ze złością palcem, czego człowiek już raczej nie czyni. Uważałem, że banany i szympansica są o wiele ciekawsze niż hałaśliwe, brudne maszyny w mrocznych trzewiach statku. Ravi spędzał tam całe dni, przyglądając się pracy konserwatorów. Jak mi doniósł, coś z maszynami było nie w porządku. Czy były jakieś kłopoty z ich naprawieniem? Nie wiem. I nie sądzę, żeby ktokolwiek się tego kiedykolwiek dowiedział. Odpowiedź pozostała tajemnicą spoczywającą na dnie, na głębokości tysięcy stóp.
Opuściliśmy Manilę i wypłynęliśmy na wody Oceanu Spokojnego. Czwartego dnia, w połowie drogi do Midway, statek zatonął. Zniknął w mikroskopijnej dziurce na mojej mapie. Na moich oczach góra runęła i zniknęła niemal u moich stóp. Znalazłem się wśród masy rzygowin cierpiącego na niestrawność statku. Zemdliło mnie. Przeżyłem szok. Ogarnęło mnie poczucie wielkiej wewnętrznej pustki, którą później wypełniła cisza. Jeszcze przez wiele dni czułem ból i lęk ściskał mi serce.
Myślę, że nastąpił wybuch. Nie mogę jednak stwierdzić tego z całą pewnością. Wszystko zaczęło się, kiedy spałem. Cokolwiek to było, obudziło mnie. Statek nie był luksusowym liniowcem. Był brudnym frachtowcem, nie przeznaczonym do przewozu pasażerów i nie zaprojektowanym z myślą o ich komforcie. Przez cały czas słychać było jakiś rumor. Tylko dlatego, że poziom tych hałasów się nie zmieniał, spaliśmy jak dzieci. Była to właściwie odmiana ciszy, której nic nie mogło zakłócić: ani chrapanie Raviego, ani moje gadanie przez sen. Tak więc wybuch, jeśli taki rzeczywiście nastąpił, nie był hałasem nowym, tylko wybijał się ponad ten normalny. Obudziłem się, podrywając się nerwowo, jakby Ravi przekłuł balon tuż przy moim uchu. Spojrzałem na zegarek. Było wpół do piątej nad ranem. Wychyliłem się z koi i spojrzałem na łóżko pode mną. Ravi spał.
Ubrałem się i zszedłem z koi. Zwykle śpię jak zabity, więc w normalnej sytuacji zasnąłbym z powrotem. Nie wiem, dlaczego wstałem tamtej nocy. Kierowało mną coś więcej niż zwykłe motywacje Raviego. Mój brat lubił słowo „zew”; często oświadczał, że słyszy „zew przygody”, i znikał, żeby buszować po statku. Tymczasem hałas wrócił do normalnego poziomu, choć nieco się zmienił, był jakby bardziej stłumiony.
Potrząsnąłem Ravim.
– Ravi! – szepnąłem. – Coś dziwnie huknęło. Chodź, zbadamy, co to takiego.
Spojrzał na mnie sennym wzrokiem. Potrząsnął głową i przewrócił się na drugi bok, podciągając koc pod brodę. Och, Ravi!
Otworzyłem drzwi kabiny. Pamiętam, jak szedłem korytarzem. Teraz, w nocy, wyglądał tak samo jak w dzień. Ale ja czułem noc w sobie, w swoim wnętrzu. Zatrzymałem się przy drzwiach kabiny matki i ojca i zastanawiałem się, czy zapukać. Pamiętam, że spojrzałem na zegarek i postanowiłem jednak nie pukać. Ojciec lubił spać. Zdecydowałem, że wyjdę na główny pokład, żeby zaczekać na wschód słońca. Liczyłem na to, że może zobaczę spadające gwiazdy. Myślałem wciąż o nich, wchodząc po stopniach na górę. Nasze kajuty były na drugim poziomie od pokładu. Zdążyłem zapomnieć o tym dziwnym odgłosie.
Dopiero kiedy pchnąłem ciężkie drzwi prowadzące na główny pokład, uświadomiłem sobie, jaka jest pogoda. Czy można to było nazwać sztormem? To prawda, że padało, ale niezbyt mocno. Nie była to z pewnością ulewa, jaka towarzyszy letnim monsunom. Trochę też wiało. Myślę, że niektóre mocniejsze podmuchy mogłyby porwać parasol. Szedłem jednak przez pokład bez większych trudności. Ocean wyglądał na wzburzony, ale na szczurze lądowym morze zawsze robi takie wrażenie, zawsze wydaje mu się piękne, surowe i groźne. Fala była wysoka, wiatr miotał strzępami białej piany o burtę. Widziałem już jednak coś takiego wcześniej i wtedy statek nie zatonął. Frachtowiec to potężna i solidna konstrukcja, prawdziwe cudo inżynierii. Jest tak pomyślany, aby utrzymać się na wodzie w najgorszych warunkach. Chyba przy takiej pogodzie statek nie może zatonąć? Przecież wystarczy, że zamknę za sobą drzwi, a sztorm się skończy. Szedłem więc dalej przez pokład. Uchwyciłem się relingu i stanąłem oko w oko z żywiołami. To była prawdziwa przygoda.
Читать дальше