– Może powinniśmy kupić parę paczek?
– W Kanadzie są papierosy – odparł ojciec. – Zresztą po co ci papierosy? Przecież nie palimy.
Owszem, w Kanadzie były papierosy, ale czy mieli tam markę Gold Flake? Czy mieli lody Arun? Rowery Heroes? Telewizory Onidas? Czy mieli samochody Ambassador? Księgarnie Higginbothams? Takie myśli, jak podejrzewam, kłębiły się w głowie matki, kiedy rozważała, czy powinniśmy kupić papierosy.
Zwierzętom zaaplikowano środki uspokajające, klatki załadowano i zabezpieczono, zmagazynowano zapas żywności, przydzielono pasażerom koje, odwiązano cumy, rozległ się gwizd syren. Kiedy statek wypływał powoli z portu i pilotowany przez holownik kierował się w stronę otwartego oceanu, machałem ręką jak oszalały, żegnając Indie. Świeciło słońce, wiał lekki wietrzyk, w górze rozlegały się krzyki mew. Byłem ogromnie podniecony.
Sprawy nie potoczyły się tak, jak się tego spodziewaliśmy, ale cóż można na to poradzić? Trzeba brać życie takim, jakie jest, i zrobić z niego jak najlepszy użytek.
Miasta w Indiach są wielkie i zatłoczone, ale poza ich granicami ciągną się bezkresne przestrzenie, na których trudno spotkać żywą duszę. Pamiętam, jak dziwiłem się, gdzie mogło się schować 950 milionów Indusów.
To samo można powiedzieć o jego domu.
Przychodzę trochę za wcześnie. Wstępuję akurat na betonowe stopnie werandy, kiedy z frontowych drzwi wypada jakiś nastolatek. Ma na sobie strój baseballowy, w rękach odpowiedni sprzęt i śpieszy się okropnie. Na mój widok staje jak wryty, lekko spłoszony. Odwraca się i woła do wnętrza domu: „Tato, przyszedł pan pisarz!”. Rzuca mi krótkie „Hi” i znika.
W drzwiach staje jego ojciec.
– Witam – mówi.
– To pański syn? – pytam z niedowierzaniem.
– Tak.
Żeby to uwiarygodnić, przywołuje na twarz uśmiech.
– Przepraszam, że was formalnie nie przedstawiłem. Pędził na trening. Ma na imię Nikhil. Mówią do niego Nick.
Stoimy w przedpokoju.
– Nie wiedziałem, że ma pan syna – mówię. Rozlega się szczekanie. Czarno-brązowy kundelek pędzi w moją stronę, sapiąc i parskając. Wskakuje mi na nogę. – I psa – dodaję.
– Jest niegroźny. Tata, leżeć!
Tata ignoruje polecenie. Słyszę znowu słowa powitania, tyle że tym razem nie jest to pozdrowienie krótkie i dynamiczne jak w wypadku Nicka, ale przeciągłe, nosowe i śpiewne „Hello” z „oooooo”, które odbieram jak klepnięcie w ramię lub lekkie, delikatne szarpnięcie za nogawkę.
Odwracam się; na sofie w salonie siedzi, patrząc na mnie nieśmiało, mała, brązowoskóra dziewczynka. Wygląda ślicznie w różowej sukience, czuje się też, że jest u siebie. Trzyma na rękach pomarańczowego kota; nad jej skrzyżowanymi ramionami widać tylko dwie przednie sterczące sztywno w górę łapy i wciśniętą między nie głowę. Cała reszta kota wisi swobodnie, sięgając niemal podłogi. Zwierzę robi wrażenie całkiem zadowolonego z tej pozycji.
– A to pewnie pańska córka – mówię.
– Tak. To Usha. Usha, kochanie, czy jesteś pewna, że Mokasynowi jest tak wygodnie?
Usha puszcza Mokasyna. Upadek na podłogę również nie robi na nim wrażenia.
– Jak się masz, Usha – mówię.
Podchodzi do ojca i zerka na mnie zza jego nogi.
– Co ty wyprawiasz, maleńka? – pyta mój gospodarz. – Dlaczego się chowasz?
Dziewczynka nie odpowiada, posyła mi tylko krótki uśmiech i chowa twarz.
– Ile masz lat, Usha? – pytam.
Nie odpowiada.
Piscine Molitor Patel, znany powszechnie jako Pi Patel, pochyla się i podnosi dziewczynkę.
– Potrafisz odpowiedzieć na to pytanie? Co? Masz cztery lata. Jeden, dwa, trzy, cztery.
Przy każdej kolejnej liczbie dotyka wskazującym palcem jej noska. Dziewczynkę strasznie to śmieszy. Chichocze i chowa twarz w zagłębieniu ramienia ojca.
Ta historia ma szczęśliwe zakończenie.
Ocean Spokojny
Statek tonął. Wydawał z siebie dźwięk podobny do potwornego metalicznego beknięcia. Przeróżne szczątki znikały z bulgotem pod wodą. Wszystko wyło: morze, wicher, moje serce. Z szalupy dostrzegłem nagle w wodzie coś żywego.
– Richardzie Parkerze! Czy to ty? – zawołałem. – Nic nie widzę. Och, żeby choć na chwilę przestało padać. Richardzie Parkerze! Richardzie Parkerze! Tak, to ty!
Widziałem jego łeb. Walczył, żeby utrzymać się na powierzchni.
– Jezus, Maria, Mahomecie i Wisznu, jak to dobrze, że cię widzę, Richardzie Parkerze! Błagam, nie poddawaj się! Płyń tu do mnie, do szalupy. Słyszysz ten gwizd? Triii! triii! triii! Dobrze słyszysz. Płyń, płyń! Jesteś dobrym pływakiem. To nie jest nawet trzydzieści metrów.
Zobaczył mnie. Wyglądał na przerażonego. Zaczął płynąć w moją stronę. Masy rozszalałej wody przelewały się nad nim. Wyglądał na małego i bezradnego.
– Richardzie Parkerze, czy możesz uwierzyć w to, co się nam przydarzyło? Powiedz mi, że to tylko zły sen. Powiedz, że to nieprawda. Powiedz, że leżę wciąż na swojej koi na „Tsimtsumie”, przewracam się i rzucam, i zaraz się obudzę z tego koszmaru. Powiedz, że wciąż jestem szczęśliwy. Gdzie jesteś, mamo, mój mądry i czuły aniele stróżu? Gdzie jesteś, wiecznie zatroskany ojcze? A ty, Ravi, wspaniały bohaterze mojego dzieciństwa? Chroń mnie, Wisznu, chroń, Allahu, ratuj, Chryste! Ja tego chyba nie zniosę! Triii! triii! triii!
Nie odniosłem żadnych obrażeń, ale jeszcze nigdy nie czułem tak dojmującego, szarpiącego nerwy bólu i nigdy tak potwornie nie bolało mnie serce.
Nie dawał sobie rady. Tonął. Ledwie posuwał się naprzód i tracił siły. Nos i pysk szły co chwila pod wodę. Tylko wzrok miał niezmiernie utkwiony we mnie.
– Co ty robisz, Richardzie Parkerze? Czy ci życie niemiłe? Jeśli chcesz żyć, to płyń! Triii! triii! triii! Przebieraj łapami. Mach! Mach! Mach!
Wzdrygnął się gwałtownie i znów zaczął płynąć.
– A co z moją wielką rodziną – ptakami, wielkimi zwierzętami i gadami? Wszystko, co sobie ceniłem w życiu, zostało unicestwione. Czy nie należy mi się żadne wyjaśnienie? Mam cierpieć piekło bez żadnego znaku z nieba? Jeśli tak, to po co mamy rozum, Richardzie Parkerze? Czy tylko po to, aby objaśniał nam sprawy praktyczne – jak zdobywać pożywienie, przyodziewek i schronienie? Dlaczego rozum nie daje odpowiedzi na ważniejsze pytania? Dlaczego umiemy tak daleko zarzucić ich sieć, a łowimy tylko te odpowiedzi, i które są blisko? I po co ta sieć taka wielka, skoro tak niewiele jest do złowienia?
Jego łeb ledwie wystawał ponad wodę. Richard Parker patrzył w górę, żeby po raz ostatni uchwycić widok nieba. W łodzi było koło ratunkowe z przywiązaną do niego liną. Chwyciłem je i zacząłem nim wymachiwać nad głową.
– Widzisz to koło, Richardzie Parkerze? Widzisz je? Złap się go! Uuuuch! Spróbuję jeszcze raz. Uuuuch!
Był zbyt daleko. Ale widok koła lecącego w jego stronę obudził w nim nadzieję. Richard Parker odżył i zaczął młócić wodę łapami z wielką energią i desperacją.
– O tak! Raz, dwa. Raz, dwa. Raz, dwa. Chwytaj powietrze, kiedy możesz. Uważaj na fale. Triii! triii! triii!
Serce ściskała mi lodowata obręcz. Czułem się chory z rozpaczy. Wiedziałem jednak, że nie czas na uleganie paraliżującemu szokowi. Tu potrzebny był szok aktywności. Coś we mnie nie chciało się poddawać, nie chciało rezygnować z życia, pragnęło walczyć do samego końca. Skąd ta moja cząstka czerpała siłę, nie wiem.
Читать дальше