– Kanado, przybywam! – zawołałem, przemoczony i zziębnięty do szpiku kości. Czułem się bardzo dzielny. Było jeszcze ciemno, ale rozwidniło się na tyle, że można było sporo zobaczyć. Nikły blask przedświtu oświetlał prawdziwe pandemonium. Natura potrafi stworzyć ekscytujące widowisko! Scena jest ogromna, światło dramatyczne, statystów nieprzebrana rzesza, a budżet na efekty specjalne absolutnie nieograniczony. To, co miałem przed oczami, było efektownym spektaklem w wykonaniu wiatru i wody, czymś w rodzaju trzęsienia ziemi, jakiego nie potrafiliby zainscenizować nawet w Hollywood. Ale kataklizm kończył się jak gdyby u moich stóp. Pokład był solidny i stabilny. Czułem się jak widz bezpiecznie usadowiony na krzesełku.
Dopiero kiedy rzuciłem okiem w stronę pokładu szalupowego, ogarnął mnie niepokój. Szalupa nie zwisała w pionie, tylko sterczała krzywo na żurawikach. Odwróciłem się i spojrzałem na swoje dłonie. Zaciśnięte na relingu palce aż mi zbielały. Nie bałem się burzy, ale trzymałem się mocno, bo gdybym się puścił, rzuciłoby mną o pokład. Statek miał przechył. Nie był wprawdzie znaczny, ale wystarczający, żebym się zdziwił. Kiedy się nieco wychyliłem i spojrzałem w dół, stwierdziłem, że burta nie opada prostopadle do wody. Widać było cały wielki i czarny bok statku.
Wstrząsnął mną zimny dreszcz. Stwierdziłem, że to jednak niebezpieczne. Ze pora wracać do zacisza kabiny. Puściłem reling, podbiegłem do ściany i trzymając się jej, dotarłem do drzwi. Pociągnąłem za klamkę. Pod pokładem słychać było jakieś hałasy, jakby głębokie, trzewiowe stękanie. Potknąłem się i upadłem. Nic się jednak nie działo. Wstałem. Trzymając się poręczy, zszedłem po schodkach, etapami, po cztery stopnie. Zdążyłem pokonać jeden poziom, kiedy zobaczyłem wodę. Masę wody. Zagrodziła mi drogę. Wdzierała się od dołu jak wzburzony tłum, rozszalała, spieniona, kipiąca. Schody znikały w czarnej topieli. Nie wierzyłem własnym oczom. Co tu robi ta woda? Skąd się wzięła? Stałem jak przykuty do stopni, wystraszony i całkiem bezradny. Tam niżej była moja rodzina.
Wbiegłem z powrotem na górę. Wydostałem się na główny pokład. To, co zobaczyłem, nie było już atrakcyjne dla oka. Ogarnął mnie paniczny lęk. Teraz było już dla mnie oczywiste, że statek fatalnie się przechylił. Wzdłuż osi też nie trzymał poziomu. Widać było gołym okiem przechył w stronę rufy. Spojrzałem za burtę. Do powierzchni wody było nie więcej niż osiemnaście stóp. Statek tonął. Mój umysł z trudem to ogarniał. Było to tak samo nieprawdopodobne, jak to, że księżyc się zapali.
Gdzie się podziali oficerowie i załoga? Co robili? Spojrzałem w stronę dziobu i zobaczyłem w mroku biegających mężczyzn. Zdawało mi się też, że widzę jakieś zwierzęta, ale natychmiast uznałem to za grę cieni i deszczu. Wprawdzie przy ładnej pogodzie otwierano pokrywy luków ładowni, w której znajdowały się zwierzęta, ale pozostawały one cały czas w klatkach. W końcu transportowaliśmy niebezpieczne dzikie bestie, a nie bydło i trzodę chlewną. Zdawało mi się też, że słyszę gdzieś w górze, na mostku, czyjeś okrzyki.
Nagle statek zadygotał i wtedy rozległ się ten niesamowity odgłos, to potworne metaliczne beknięcie. Co to było? Czyżby zbiorowy krzyk protestu wobec bliskiej śmierci? Czy krzyk statku, który właśnie oddał ducha? Upadłem. Zerwałem się błyskawicznie. Spojrzałem znów za burtę. Ocean się podnosił. Fale były coraz bliżej. Tonęliśmy, i to błyskawicznie.
Słyszałem wyraźnie skrzek małp. Pokład drżał mi pod nogami. Oszalały z przerażenia gaur – dziki indyjski bawół – wypadł jak burza zza zasłony deszczu i przegalopował obok mnie z łoskotem. Patrzyłem na niego oniemiały i zdumiony. Kto go, na Boga, wypuścił?
Pobiegłem w stronę schodków prowadzących na mostek. Tam byli zwykle oficerowie, jedyni ludzie na statku, którzy mówili po angielsku, panowie naszego losu, ci, którzy mogli wszystkiemu zaradzić. Oni mi wszystko wyjaśnią. Zatroszczą się o mnie i moją rodzinę. Wspiąłem się na mostek kapitański. Od strony prawej burty nie było nikogo. Pobiegłem na drugą stronę. Zobaczyłem trzech mężczyzn, członków załogi. Znów upadłem. Podniosłem się. Marynarze patrzyli za burtę. Zacząłem krzyczeć. Odwrócili się, zobaczyli mnie i wymienili spojrzenia. Coś zaszwargotali i ruszyli pośpiesznie w moją stronę. Poczułem ulgę i wzbierającą we mnie wdzięczność.
– Bogu dzięki, że panów znalazłem. Co się dzieje? Strasznie się boję. Na dole jest woda. Martwię się o moją rodzinę. Nie mogłem zejść na nasz poziom. Czy to normalne? Czy sądzicie panowie, że…
Jeden z mężczyzn przerwał mi i mówiąc coś po chińsku, wcisnął mi do rąk kamizelkę ratunkową. Zauważyłem pomarańczowy gwizdek dyndający u kamizelki. Mężczyźni energicznie kiwali głowami. Kiedy mnie złapali i unieśli na swych silnych ramionach, nie przejąłem się specjalnie. Pomyślałem, że chcą mi pomóc. Ufałem im tak bardzo, że kiedy podnieśli mnie wysoko, znów poczułem przypływ wdzięczności. Dopiero kiedy cisnęli mną za burtę, ogarnęły mnie wątpliwości.
Wylądowałem, odbijając się jak od trampoliny od napiętej, na pół rozwiniętej plandeki szalupy wiszącej czterdzieści stóp niżej. To, że nie zrobiłem sobie krzywdy, było prawdziwym cudem. Wypuściłem z rąk kamizelkę, został mi w dłoni tylko gwizdek. Szalupa opuszczona była jedynie częściowo; wychylona na żurawikach, kołysała się miotana podmuchami wiatru jakieś dwadzieścia stóp nad powierzchnią wody. Spojrzałem w górę. Dwóch mężczyzn patrzyło w dół, wskazując gwałtownymi gestami na szalupę i wrzeszcząc coś do mnie. Nie miałem pojęcia, o co im chodzi. Myślałem, że chcą pójść w moje ślady i wskoczyć do łodzi. Tymczasem oni odwrócili nagle głowy, przerażeni, a nad relingiem śmignęła zebra, z wdziękiem konia pokonującego przeszkodę. Ale nie trafiła na brezent. Ważący ponad pięćset funtów ogier wylądował z głośnym trzaskiem na ostatniej ławce, rozbijając ją w drzazgi i wstrząsając całą łodzią. Rozległ się krzyk bólu. Mogłem się spodziewać ryku osła lub rżenia konia, ale odgłos, jaki wydała z siebie zebra, w niczym nie przypominał ani ryku, ani rżenia. Można to było nazwać eksplozją szczekliwych dźwięków-kua-ha-ha, kua-ha-ha, kua-ha-ha – utrzymanych w tonacji najwyższej rozpaczy. Rozchylone, wręcz wywinięte wargi zwierzęcia drżały, odkrywając żółte zęby i ciemnoróżowe dziąsła. Szalupa zerwała się z zaczepów i uderzyliśmy w spienioną wodę.
Richard Parker nie skoczył za mną do wody. Wiosło, którego zamierzałem użyć jako maczugi, pływało obok szalupy. Schwyciłem je równocześnie z kołem ratunkowym, uwolnionym teraz od poprzedniego użytkownika. Znalezienie się w wodzie było strasznym szokiem. Czułem się tak, jakbym wpadł do zmurszałej, rozsypującej się studni. Masy wody waliły się na mnie z góry. Sól szczypała mnie w oczy. Głębia wciągała. Nie mogłem oddychać. Gdyby nie koło ratunkowe, nie przetrwałbym minuty.
Nagle kilkanaście stóp od siebie zobaczyłem tnący wodę trójkąt. Rozpoznałem płetwę rekina. Zimny, wilgotny dreszcz przebiegł mi po plecach. Podpłynąłem najszybciej, jak mogłem, do tego końca szalupy, który był pokryty brezentem. Opierając się na kole ratunkowym, podciągnąłem się nieco w górę. Richarda Parkera nigdzie nie było widać. Nie leżał ani na brezencie, ani na ławce, ale prawdopodobnie na dnie łodzi. Podciągnąłem się jeszcze raz. Zdołałem tylko przez moment zobaczyć na drugim końcu szalupy miotający się bezładnie łeb zebry. Kiedy znów osunąłem się do wody, kolejna płetwa rekina przemknęła tuż obok mnie.
Читать дальше