(I rzeczywiście przeminęła. I Nowe Indie, a przynajmniej jedna rodzina, która je reprezentowała, postanowiły przenieść się do Kanady).
– Słyszałaś, jak powiedział: „Według Bapu Gandhiego, wszystkie religie są prawdziwe”? – ciągnął ojciec.
– Słyszałam.
– Bapu Gandhi? Ten chłopiec mówi o nim bardzo ciepło. Co będzie po Ojczulku Gandhim? Wujaszek Jezus? I co mają znaczyć te wszystkie bzdury – czy on naprawdę stał się muzułmaninem?
– Na to wygląda.
– Muzułmaninem! Pobożnym hindusem, w porządku, to jeszcze mogę zrozumieć. Dodatkowo chrześcijaninem – to już trochę dziwne, ale mogę to jakoś ogarnąć umysłem. Chrześcijanie byli tu od wieków – święty Tomasz, święty Franciszek Ksawery, misjonarze i tak dalej. Zawdzięczamy im dobre szkoły.
– No tak.
– A więc to jeszcze mogę zaakceptować. Ale muzułmanin? To kompletnie obce naszej tradycji. Muzułmanie są outsiderami.
– Oni też tu są od lat. I jest ich sto razy więcej niż chrześcijan. – To niczego nie zmienia. Są outsiderami.
– Może Piscine maszeruje w innym rytmie postępu.
– Jeszcze go bronisz? Nie przeszkadzają ci jego rojenia, że jest muzułmaninem?
– A cóż my na to poradzimy, Santosh? Zapadło mu to w serce i nikt nie cierpi z tego powodu. Może to tylko taka przejściowa faza, która przeminie – tak jak pani Gandhi.
– Dlaczego on nie może mieć zainteresowań normalnych dla chłopca w jego wieku? Popatrz na Raviego. Myśli tylko o krykiecie, filmach i muzyce.
– Uważasz, że to lepsze?
– Nie, nie. Sam nie wiem, co o tym myśleć. Miałem ciężki dzień. – Ojciec westchnął głęboko. – Zastanawiam się, dokąd go te zainteresowania zaprowadzą.
Matka zaśmiała się cicho.
– W zeszłym tygodniu przeczytał książkę O naśladowaniu Chrystusa .
– O naśladowaniu Chrystusa ! Mówię ci, zastanawiam się, dokąd go zaprowadzą te zainteresowania! – zawołał ojciec.
I oboje wybuchnęli śmiechem.
Kochałem swój dywanik modlitewny. Choć był całkiem zwyczajny, w moich oczach emanował niewymownym pięknem. Żałuję, że go straciłem. Gdziekolwiek go położyłem, od razu rodził się we mnie głęboki afekt do tego skrawka ziemi, który przykrywał, i do jego najbliższego otoczenia. Uważałem to za wymowny znak, że mam dobry dywanik, bo pomagał mi pamiętać, że ziemia jest tworem Boga i że jako taka jest święta. Deseń, wyrysowany złotymi liniami na czerwonym tle, był prosty: wąski prostokąt zakończony na jednym końcu trójkątem, wskazującym kible, kierunek modłów, i dookoła drobne ornamenty, które przypominały snujące się smużki dymu albo litery jakiegoś dziwnego, obcego alfabetu. Przystrzyżona wełna była bardzo miękka. Kiedy się modliłem, krótkie, niepowiązane frędzle znajdowały się z jednej strony o kilka cali od mojego czoła, a z drugiej o kilka cali od palców nóg; dywanik miał zatem akurat takie kameralne rozmiary, żeby można się było czuć swojsko wszędzie na tej bezkresnej ziemi.
Modliłem się na wolnym powietrzu, bo bardzo to lubiłem. Najczęściej rozwijałem dywanik w rogu podwórza za domem. Był to wydzielony zakątek w cieniu drzewa koralowego, zaraz przy murze, po którym pięła się bugenwilla. Wzdłuż muru stały w szeregu doniczki z poinsecjami. Bugenwilla pięła się też po pniu drzewa. Jej fioletowe przylistki pięknie kontrastowały z czerwonymi kwiatami drzewa koralowego. Kiedy drzewo zakwitało, zaczynał się prawdziwy nalot wron, szpaków azjatyckich, drozdów, pasterzy różowych, cukrzyków i papużek. Mur ciągnął się ukośnie po mojej prawej ręce. Przede mną i po lewej stronie, za cieniem drzewa pocętkowanym plamkami światła rozciągała się otwarta przestrzeń skąpanego w słońcu podwórza. Wygląd tego zakątka ulegał oczywiście zmianom, w zależności od pogody, pory dnia i roku. Mimo to obraz, który przechowuję w pamięci, jest bardzo wyraźny, tak jakby nic się tam nigdy nie zmieniało. Podczas modlitwy zwracałem się twarzą w stronę Mekki, w czym pomagała mi nakreślona na bladożółtej ziemi linia, wskazując mi kierunek, którego się skrupulatnie trzymałem.
Czasami po zakończeniu modłów odwracałem się i wtedy udawało mi się pochwycić kątem oka widok obserwujących mnie ojca, matki lub Raviego. Podglądali mnie tak, dopóki nie przywykli do moich religijnych praktyk.
Mój chrzest był średnio udaną imprezą. Matka zachowywała się bez zarzutu, ojciec patrzył przed siebie z kamienną twarzą, a Ravi był litościwie nieobecny, bo miał akurat mecz krykieta, co zresztą nie powstrzymało go od obszernego komentowania całego wydarzenia. Woda ściekała mi po twarzy i szyi i choć było jej tyle, co kot napłakał, poczułem się odświeżony jak po monsunowej ulewie.
Dlaczego ludzie się przemieszczają? Co sprawia, że odcinają się od korzeni i zostawiają wszystko, co znajome, dla wielkiej niewiadomej za horyzontem? Po co wspinają się na ten Mount Everest formalności, których załatwianie sprawia, że człowiek czuje się jak żebrak? Po co wchodzą do tej obcej dżungli, gdzie wszystko jest nowe, dziwne i trudne?
Odpowiedź brzmi na całym świecie tak samo: ludzie przemieszczają się w nadziei na lepsze życie.
Połowa lat siedemdziesiątych była w Indiach czasem niespokojnym. Domyślałem się tego, widząc, jak pogłębiały się bruzdy na czole ojca, kiedy czytał gazety. Wyciągałem też wnioski z podsłuchanych strzępów jego rozmów z matką, Mamajim i innymi. Rozumiałem nawet z grubsza, o czym mówią, ale niespecjalnie mnie to interesowało. Orangutany przepadały za czapati tak samo jak zawsze, inne małpy również nie nasłuchiwały wieści z Delhi, nosorożce i kozy nadal żyły w zgodzie i harmonii, ptaki ćwierkały, chmury przynosiły deszcz, słońce paliło, ziemia dyszała, Bóg istniał – w moim świecie nie było poruszenia ani popłochu.
Spełniły się najgorsze obawy ojca dotyczące pani Gandhi. W lutym 1976 roku upadł tamilski rząd, zdelegalizowany przez Delhi. Ów rząd był jednym z najostrzejszych krytyków polityki pani premier. Przejęcie władzy przebiegło gładko – wicepremier Karunanidhi zniknął, składając „rezygnację” czy też lądując w areszcie domowym. Nawiasem mówiąc, jakie znaczenie miał upadek lokalnego gabinetu, kiedy od ośmiu miesięcy w całym kraju nie obowiązywała konstytucja? Ale dla ojca było to ukoronowanie dyktatorskich zapędów pani Gandhi i całego procesu zniewolenia narodu. Nasz wielbłąd w zoo zniósł to wprawdzie ze stoickim spokojem, ale ojcu owo przysłowiowe źdźbło słomy przetrąciło kark.
– Niedługo przyjdzie do naszego ogrodu i powie, że ma przepełnione więzienia i potrzebuje więcej przestrzeni – wołał. – I zapyta, czy nie moglibyśmy umieścić Desaiego w klatce z lwami.
Morarji Desai był politykiem opozycji. Nie żywił przyjaznych uczuć dla pani Gandhi. Smuciło mnie bezustanne zamartwianie się ojca sytuacją. Dla mnie pani Gandhi mogłaby nawet zbombardować zoo, gdyby tylko poprawiło mu to humor. Nie chciałem, żeby się tak gryzł. Synowi trudno znieść widok zniechęconego i przygnębionego ojca.
Ale on martwił się nieustannie. Każdy interes wiąże się z ryzykiem, lecz żaden nie tak bardzo, jak tak zwany mały biznes, w którym stawką bywa ostatnia koszula na grzbiecie. Ogród zoologiczny to instytucja kulturalna. Podobnie jak biblioteka publiczna, jak muzeum służy upowszechnianiu wiedzy. I wobec tego jest przedsiębiorstwem nieprzynoszącym większych profitów – bo ku wielkiemu żalowi mojego ojca Większe Dobro i Większy Profit nie są celami zbieżnymi.
Читать дальше