Określiłem dom pana Kumara jako ruderę. Ale żaden meczet, kościół ani świątynia nie wydawały mi się miejscami tak świętymi. Czasami wychodziłem z piekarni przepełniony poczuciem chwały Bożej. Wskakiwałem na rower i pedałowałem jak szalony, głosząc światu tę chwałę samym swym pędem.
Pewnego razu wyjechałem aż za miasto i w drodze powrotnej, przystanąwszy na wzniesieniu, z którego widać było po lewej stronie ocean i długi odcinek drogi, poczułem nagle, że jestem w niebie. Miejsce to było w rzeczywistości takie samo jak jeszcze niedawno, kiedy tamtędy przechodziłem, ale patrzyłem na nie innymi oczami. Uczucie, jakie mnie ogarnęło, paradoksalna mieszanina pulsującej energii i głębokiego spokoju, było intensywne i zarazem błogie. Podczas gdy wcześniej droga, ocean, drzewa, powietrze, słońce, przemawiały do mnie każde inaczej, teraz mówiły jednym językiem. Drzewo nie zapominało o drodze, ta była świadoma istnienia powietrza, ono zaś pamiętało o oceanie, który jednoczył się ze słońcem. Każdy element pozostawał w harmonijnym związku ze swoim sąsiedztwem i wszystkie były jedną wielką rodziną. Ukląkłem jako śmiertelnik, wstałem z kolan jako nieśmiertelny. Czułem się jak sam środek niewielkiego kręgu, przypadkiem zbieżny ze środkiem znacznie większego koła. Atman spotkał się z Allahem.
Kiedyś, przy innej okazji, poczułem bliskość Boga. Zdarzyło się to znacznie później, w Kanadzie. Pojechałem odwiedzić przyjaciół na wsi. Była zima. Wybrałem się sam na przechadzkę po ich wielkiej posiadłości i właśnie wracałem do domu, w pogodny, słoneczny dzień, po burzliwej nocy ze śnieżycą. Cała przyroda tonęła w bieli. Zbliżając się do domu, odwróciłem głowę. Był tam las, a w lesie niewielka polana. Wietrzyk, a może jakieś zwierzę poruszyło gałąź. Śnieżny pył opadał, mieniąc się w słońcu. W tej złocistej mgiełce, na upstrzonej plamami światła polanie, zobaczyłem Matkę Boską. Dlaczego właśnie ją, nie wiem. Moje uwielbienie dla Matki Boskiej było sprawą drugorzędną.
Pokazała mi się jednak właśnie ona. Była blada, miała na sobie białą szatę i błękitny płaszcz. Pamiętam, że właśnie ta szata zwróciła moją uwagę. Kiedy mówię, że zobaczyłem Marię, nie znaczy to, że widziałem ją dosłownie, choć miała ciało i kolor. Czułem, że ją widzę, i była to wizja, której nie odbiera się wzrokiem. Stałem, mrużąc oczy. Wyglądała pięknie i był w jej postaci prawdziwie królewski majestat. Uśmiechała się do mnie łagodnie i z miłością. Po kilku sekundach zniknęła. Serce waliło mi ze strachu i ze szczęścia.
Poczucie obecności Boga jest najwspanialszą nagrodą.
Już po rozmowie siedzę w śródmiejskiej kawiarni i rozmyślam. Spędziłem z nim prawie całe popołudnie. Po naszych spotkaniach zawsze czuję się znużony i ogarnia mnie jakieś ponure, tak dla mnie charakterystyczne poczucie spełnienia. Jakie to wypowiedziane przez niego słowa tak mnie uderzyły? Ach, tak, „suche i jałowe fakty”, „lepsza część całej tej historii”. Biorę pióro i notuję:
Boska świadomość: moralna egzaltacja, trwałe uczucie uniesienia i radości; ożywienie poczucia moralnego, które zwraca uwagę jako coś ważniejszego niż pojmowanie rozumem. Uporządkowanie kosmosu według ładu moralnego, a nie intelektualnego, uświadomienie sobie, że fundamentalną zasadą egzystencji jest to, co nazywamy miłością i co objawia się niezbyt jasno, nie całkiem wyraźnie, nie od razu, lecz nieuchronnie.
Przerywam pisanie. A co z milczeniem Boga? Po zastanowieniu dodaję:
Intelektualnie trudne do pojęcia, a jednak pełne ufności poczucie obecności Boga i ostatecznego celu.
Mogę sobie doskonale wyobrazić ostatnie słowa ateisty: „Oślepiająca biel! M-M-Miłość! Boże!” – i jego raptowny przedśmiertny przypływ wiary. Natomiast agnostyk, o ile pozostanie wierny swej zracjonalizowanej naturze, jeśli będzie się kurczowo trzymał suchych faktów i zakalcowatej rzeczywistości, wytłumaczy powódź ciepłego światła krótko: „To p-p-pewnie efekt niedotlenienia m-m-mózgu”, i będzie do samego końca wykazywał brak wyobraźni, tracąc w ten sposób lepszą część całej historii.
Niestety, poczucie wspólnoty, jakie daje ludziom wyznawanie tej samej wiary, pociągało za sobą kłopoty. Z czasem moje religijne poczynania, znane początkowo tylko tym, dla których nie miało to znaczenia lub tylko ich bawiło, zwróciły uwagę tych, dla których była to sprawa poważna – i bynajmniej nie zabawna.
– Po co wasz syn chodzi do świątyni? – pytał ksiądz.
– Widziano waszego syna w kościele, jak się żegnał – mówił imam.
– Wasz syn stał się muzułmaninem – stwierdzał pandit.
Tak, tak, wszystko to uświadomiono brutalnie moim zdezorientowanym rodzicom. Bo do pewnego czasu o niczym nie wiedzieli. Nie wiedzieli, że jestem praktykującym hindusem, chrześcijaninem i muzułmaninem. Bo przecież nastolatki zawsze ukrywają pewne sprawy przed rodzicami. Każdy szesnastoletni chłopak czy dziewczyna ma swoje tajemnice, prawda? Los zadecydował jednak, że moi rodzice, ja i trzej magowie, jak ich nazywałem, spotkaliśmy się pewnego dnia na nadmorskiej esplanadzie Goubert Salai i moja tajemnica się wydała. Było piękne, wietrzne i ciepłe niedzielne popołudnie, Zatoka Bengalska skrzyła się w słońcu pod błękitnym niebem. Ludzie wylegli na promenadę. Słychać było wrzaski i śmiech dzieciarni. Kolorowe baloniki unosiły się w powietrzu. Lody szły jak woda. „Po co w takim dniu zawracać sobie głowę poważnymi sprawami?”, pytałem sam siebie „Dlaczego ci ludzie nie przechadzają się po prostu, pozdrawiając się skinieniem głowy i posyłając dokoła uśmiechy?” Wszystko miało jednak przybrać inny obrót. Oto już za chwilę mieliśmy spotkać nie jednego maga, ale trzech, i to nie po kolei, ale wszystkich naraz. Każdy z nich uznał, zobaczywszy naszą trójkę, że jest to idealna okazja, żeby poznać miejscowego notabla, dyrektora zoo, ojca wręcz modelowo pobożnego syna. Kiedy zobaczyłem pierwszego z nich, uśmiechnąłem się; zanim pojawił się trzeci, uśmiech zamarł mi na ustach zamieniając się w grymas grozy. A kiedy stało się jasne, że wszyscy trzej kierują się w naszą stronę, serce podeszło mi do gardła, a potem zamarło.
Gdy magowie uświadomili sobie, że zmierzają w tym samym kierunku, najwyraźniej się zdenerwowali. Każdy z nich z osobna musiał pomyśleć, że dwaj pozostali mają do ojca jakiś interes natury pozareligijnej i że nietaktownie atakują go jednocześnie. Cała trójka kapłanów wymieniła niechętne spojrzenia.
Rodziców bardzo zaskoczyło to, że trzej szeroko uśmiechnięci nieznani im duchowni zastępują im znienacka drogę. Muszę tu wyjaśnić, że moi rodzice byli dalecy od jakiejkolwiek ortodoksji. Ojciec postrzegał siebie jako obywatela Nowych Indii – zamożnego, nowoczesnego i tak świeckiego, jak gałka lodów. Nie miał w swej naturze krzty religijności. Był biznesmenem, ciężko pracującym, praktycznym profesjonalistą, zainteresowanym bardziej kwestią krzyżówek wśród lwów niż jakimiś wzniosłymi moralnymi czy egzystencjalnymi rozważaniami. To prawda, wszystkie nowe zwierzęta otrzymywały błogosławieństwo kapłana, były też w zoo dwa ołtarzyki, jeden Ganeśi, drugi Hanumana, bogów z punktu widzenia dyrektora zoo najbardziej odpowiednich, bo jeden miał głowę słonia, a drugi przybrał postać małpy. Ojciec miał jednak na względzie raczej dobro przedsiębiorstwa, a nie swej duszy, dobrą reklamę, a nie kwestię osobistego zbawienia. Duchowe rozterki były mu obce; tak naprawdę mogły nim wstrząsnąć kłopoty finansowe Jedna epidemia wśród naszych zwierząt”, mawiał, „i cała rodzina pójdzie tłuc kamienie”. Matka milczała, znudzona i obojętna wobec tego tematu. Jeśli chodziło o sprawy religii, jej wychowanie w tradycji hinduskiej i edukacja w szkołach prowadzonych przez baptystów zneutralizowały się wzajemnie, pozostawała więc pogodną bezbożnicą. Podejrzewała, jak przypuszczam, że mam inne podejście do sprawy, ale nigdy nie odezwała się słowem, gdy jako dziecko dosłownie pochłaniałem historyjki obrazkowe o Ramajanie i Mahabharacie, ilustrowaną Biblię dla dzieci i inne historie o bogach. Sama była namiętną czytelniczką. Cieszyła się, widząc mnie z nosem w książce, jakiejkolwiek, byle nie była nieprzyzwoita. Jeśli chodzi o Raviego, to gdyby Kriszna trzymał kij do krykieta, a nie flet, gdyby Chrystus jako sędzia przypominał bardziej sędziego sportowego, gdyby prorok Mahomet, pokój Jego duszy, miał jakieś pojęcie o kręglach, to może któryś z nich obudziłby jakieś zainteresowanie mojego braciszka, ale ponieważ tak nie było, jego religijność pozostawała uśpiona.
Читать дальше