Pewnego dnia zaszedłem na ulicę Mułłów. Zerknąłem na Dżami Masdżid, wielki meczet, oczywiście nie wchodząc przezornie do środka. Islam miał gorszą opinię od chrześcijaństwa – mniej bogów, więcej przemocy i gwałtu, nigdy też nie słyszałem, żeby ktokolwiek powiedział coś dobrego o muzułmańskich szkołach – nie miałem więc ochoty wchodzić, mimo że meczet świecił pustkami. Sama budowla, cała biała z wyjątkiem pomalowanych na zielono krawędzi, była otwartą konstrukcją, w której mniejsze pomieszczenia układały się koncentrycznie w stosunku do świecącej pustkami głównej sali modlitw. Podłogi pokryte były długimi słomianymi matami. Nad meczetem spośród wysokich palm kokosowych strzelały w niebo dwie żłobione wieże minaretów. Nigdzie nie dostrzegłem niczego, co miałoby wyraźnie religijny charakter, ani, prawdę mówiąc, nic interesującego, ale miejsce było przyjemne i ciche.
Poszedłem dalej. Tuż za meczetem były skupiska parterowych domków z małymi, zacienionymi gankami. Wyglądały marnie i biednie, zmurszałe gipsowe ściany pokrywała wyblakła zieleń. W jednym z tych domów mieścił się sklepik. Zauważyłem skrzynkę zakurzonych butelek coli Thumbs Up i cztery słoje wypełnione do połowy cukierkami. Ale głównym towarem było coś innego, jakieś duże i płaskie białe krążki. Podszedłem bliżej. Wyglądało mi to na niewyrośnięte bochenki chleba. Dźgnąłem jeden z nich palcem. Stanął sztywno dęba jak trzydniowy placek nan . Zastanawiałem się, kto to będzie jadł. Podniosłem jeden placek i pomachałem nim, żeby zobaczyć, czy się złamie.
– Chcesz spróbować? – zapytał jakiś głos.
O mało nie wyskoczyłem ze skóry. Coś takiego przydarzyło się w życiu każdemu z nas: dookoła gra słonecznego światła i cienia, złote cętki, kolorowe desenie, człowiek błądzi myślą gdzie indziej – i nagle płoszy go to, co pojawia się tuż przed jego nosem.
Nie dalej jak trzy kroki ode mnie, przed wielkimi stertami swoich chlebków, siedział ze skrzyżowanymi nogami mężczyzna. W popłochu machnąłem rękami, chleb pofrunął na środek ulicy i wylądował na świeżym placku krowiego łajna.
– Najmocniej pana przepraszam. Nie zauważyłem pana! – wyrzuciłem z siebie. Byłem gotów wziąć nogi za pas.
– Nie przejmuj się – odpowiedział spokojnie. – Zjedzą to krowy. Weź drugi i skosztuj.
Przełamał jeden z chlebów na pół i zaczęliśmy jeść obaj. Chleb był twardy i gumowaty, aż szczęka bolała, ale sycił. Zdążyłem się nieco uspokoić.
– A więc pan to wypieka – powiedziałem, żeby jakoś nawiązać rozmowę.
– Owszem. Pokażę ci, jak to się robi. – Wstał z podestu, na którym siedział, i zaprosił mnie gestem, bym wszedł do środka.
Była to dwuizbowa rudera. Większa izba, którą wypełniał niemal w całości piec, była piekarnią, mniejsza, oddzielona cienką zasłonką, spełniała funkcję sypialni. Dno paleniska pokryte było drobnymi, gładkimi kamykami. Gospodarz tłumaczył mi właśnie, jak piecze się chleb na tych rozgrzanych kamykach, kiedy dotarł do nas z minaretu nosowy zaśpiew muezina. Wiedziałem, że jest to wezwanie na modły, ale nie miałem pojęcia, z czym się to wiąże. Wyobrażałem sobie, że muezin przyzywa wiernych muzułmanów do meczetu, tak jak dzwony przywołują chrześcijan do kościoła. Tymczasem wcale tak nie było. Piekarz przerwał w pół zdania, powiedział „Przepraszam”, i zniknął w sąsiedniej izbie. Po chwili wrócił ze zwiniętym dywanikiem, który rzucił na podłogę piekarni, wzbijając chmurę mąki. I zaczął się modlić, na moich oczach, I w samym środku swojego miejsca pracy. I co dziwne, to ja czułem się niezręcznie. Na szczęście modlił się z zamkniętymi oczami.
Wyprostował się, wymamrotał coś po arabsku. Przyłożył ręce do uszu, dotykając kciukami małżowin; wyglądał przy tym tak, jakby nasłuchiwał pilnie odpowiedzi Allaha. Pochylił się. Znów się wyprostował. Uklęknął i przyłożył czoło i dłonie do podłogi. Przysiadł na piętach. Znów się pochylił. Potem podniósł się i zaczął cały rytuał od nowa.
„No cóż”, pomyślałem, „islam to po prostu coś w rodzaju łatwej gimnastyki. Przystosowana do upałów joga dla Beduinów. Asany bez potu, raj bez wysiłku”.
Powtórzył serię czterokrotnie, cały czas mamrocząc coś pod nosem. Kiedy skończył, otworzył oczy, uśmiechnął się, wstał z dywanika i zwinął go jednym szybkim ruchem ręki, co świadczyło o długoletniej praktyce. Zaniósł dywanik z powrotem na miejsce, do sąsiedniego pokoju, i wrócił do mnie. – Co to ja mówiłem? – zapytał.
Tak to po raz pierwszy zobaczyłem modlitwę muzułmanina, szybką, obowiązkową, „fizyczną”, mamrotaną – i uderzającą. Kiedy potem modliłem się w kościele – na kolanach, nieruchomy, milczący w obliczu Chrystusa na Krzyżu – wciąż powracał w mojej pamięci obraz tej przypominającej gimnastykę komunii z Bogiem wśród worków mąki.
Poszedłem go znów odwiedzić.
– O czym mówi twoja religia? – zapytałem.
Oczy mu się rozjaśniły.
– O Umiłowanych – odparł.
Pokażcie mi kogoś takiego, kto zrozumie islam, jego najgłębszą istotę, i nie pokocha tej pięknej religii braterstwa i oddania.
Meczet był naprawdę budowlą otwartą – otwartą na Boga i na podmuchy wiatru. Siedzieliśmy ze skrzyżowanymi nogami, słuchając imama i czekając, aż przyjdzie pora modłów. Potem bezładny układ siedzących znikał, bo wstawaliśmy i ustawialiśmy się w szeregi, ramię przy ramieniu, wolne miejsce przed każdym obecnym wypełniał ktoś, kto stał za nim, aż szeregi wiernych nabierały zwartości i regularności. Lubiłem tę chwilę, kiedy moje czoło dotykało posadzki. Czułem, że natychmiast nawiązuję głęboki, prawdziwie religijny kontakt z Bogiem.
Był sufim, muzułmańskim mistykiem. Dążył do fany , zespolenia z Bogiem; jego relacje z Najwyższym miały bardzo osobisty i nacechowany miłością charakter. „Jeśli zrobisz tylko dwa kroki w stronę Boga”, mawiał, „Bóg natychmiast przybiegnie do ciebie!”.
Miał bardzo pospolitą powierzchowność, w jego wyglądzie czy stroju nie było niczego, co pozwalałoby go zapamiętać. Nie dziwię się zatem, że nie zwróciłem na niego uwagi, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Nawet kiedy go już po naszych licznych spotkaniach dobrze poznałem, miałem trudności z jego rozpoznaniem. Nazywał się Satish Kumar. Nazwisko to jest popularne wśród mieszkańców Tamilnadu, a więc zbieżność nie była niczym zaskakującym. A jednak było mi przyjemnie, że ów pobożny, nijaki jak cień i cieszący się dobrym zdrowiem piekarz i mój nauczyciel biologii, komunista i entuzjasta nauki, ta góra na szczudłach, człowiek, który przeszedł w dzieciństwie polio, nosili to samo nazwisko. Panowie Kumarowie uczyli mnie biologii i islamu. Panowie Kumarowie zachęcili mnie do studiowania zoologii i religioznawstwa na uniwersytecie w Toronto. Panowie Kumarowie byli prorokami mojej spędzonej w Indiach młodości.
Modliliśmy się razem i razem wygłaszaliśmy dhikr , recytację dziewięćdziesięciu dziewięciu objawionych imion Boga. Kumar był hafizem, znał Koran na pamięć i recytował go powoli i śpiewnie, jak prostą pieśń. Mój arabski nie był nigdy zbyt dobry, ale lubiłem samo brzmienie tego języka. Gardłowe eksplozje i przeciągłe samogłoski płynęły niczym piękny strumień jakby na granicy mojej zdolności zrozumienia. Wpatrywałem się w ten strumień godzinami. Jako głos jednego człowieka, nie był zbyt szeroki, ale głębię miał kosmiczną.
Читать дальше