Munnar położony jest na trzech wzgórzach. Nie wytrzymują one porównania z wysokimi wzgórzami, wręcz górami, jakie otaczają miasto, ale już pierwszego ranka przy śniadaniu zauważyłem, że mają jedną wspólną cechę: na każdym stoi świątynia. Wysoko na zboczu tego po prawej, za rzeką, stała świątynia hinduska, na środkowym, najbardziej oddalonym, meczet, a wzgórze po lewej zwieńczone było kościołem.
Czwartego dnia pobytu w Munnarze, tuż przed zmierzchem, właśnie tam stałem. Mimo że uczęszczałem do chrześcijańskiej, przynajmniej z nazwy, szkoły, nigdy jeszcze nie byłem w kościele – i nie zamierzałem wykonać tego śmiałego posunięcia teraz. Niewiele wiedziałem o chrześcijaństwie. Cieszyło się reputacją religii, która miała nielicznych bogów, a za to obfitowała w akty przemocy. Natomiast szkoły chrześcijańskie cieszyły się dobrą sławą. Obszedłem dookoła budowlę na wzgórzu. Grube bladoniebieskie, nieciekawe architektonicznie mury strzegły zazdrośnie swych tajemnic, nie można też było zajrzeć do środka przez wysokie, wąskie okna. Zupełnie jak w fortecy.
Podszedłem do budynku probostwa. Drzwi były otwarte. Schowałem się za rogiem, żeby się trochę rozejrzeć. Przy drzwiach po lewej stronie była niewielka tabliczka z napisami: „Proboszcz”, „Wikary”, które można było zasłaniać ruchomymi klapkami. Zarówno proboszcz, jak wikary byli obecni, o czym tabliczka informowała doskonale widocznymi z tej odległości złotymi literami. Jeden z księży pracował właśnie w swoim gabinecie, odwrócony plecami do wykuszowego okna, drugi siedział na taborecie przy okrągłym stole w przestronnym holu, przeznaczonym najwyraźniej do przyjmowania gości. Był zwrócony przodem do drzwi i okien, z jakąś książką, prawdopodobnie Biblią, w ręku. Poczytał trochę, podniósł wzrok, znów trochę poczytał i znów podniósł głowę znad książki. Robił to wszystko jakby od niechcenia, ale widać było, że jest skupiony i czujny. Po kilku minutach zamknął książkę i odłożył ją. Oparł się rękami o stół i siedział tak dłuższą chwilę; na jego twarzy malował się spokój, nie dostrzegłem w niej ani wyczekiwania, ani rezygnacji.
Ściany holu były białe i czyste, umeblowanie stanowiły taborety i stół z ciemnego drewna. Ksiądz miał na sobie białą szatę – wszystko razem było schludne, niewyszukane, proste. Udzielił mi się spokój tego miejsca. Bardziej jednak niż sceneria zaintrygowała mnie myśl, a raczej przeczucie, że oto ten człowiek – otwarty i cierpliwy – jest tu po to, żeby jeśli ktoś, ktokolwiek, przyjdzie porozmawiać o sprawach duszy, o ciężarze na sercu, o nieczystym sumieniu, wysłuchać go z miłością. Bo obdarzanie miłością było jego profesją; dawał pociechę i radę i robił to najlepiej, jak potrafił.
Byłem poruszony. To, co zobaczyłem, zakradło się do mojego serca i przyprawiło mnie o dreszcz.
Ksiądz wstał. Pomyślałem, że może zasłoni napis, ale nie zrobił tego. Odszedł tylko w głąb probostwa, pozostawiając drzwi z holu do sąsiedniego pomieszczenia otwarte tak samo szeroko jak frontowe. Te otwarte drzwi przykuły moją uwagę. Najwyraźniej obaj księża wciąż pozostawali do dyspozycji wiernych.
Zebrałem się na odwagę i wszedłem do kościoła. Czułem ucisk w żołądku. Bałem się, że natrafię na jakiegoś chrześcijanina, który wrzaśnie na mnie: „A ty co tu robisz? Jak śmiesz wchodzić do tego świętego miejsca, ty profanie! Wynoś się, i to natychmiast!”.
Ale w kościele nikogo nie było. Niewiele też rozumiałem z tego, co zobaczyłem. Wszedłem głębiej, żeby przyjrzeć się ołtarzowi. Było tam malowidło. Czyżby murti ? Przedstawiało składanie ofiary. Gniewnemu Bogu, którego można przebłagać tylko ofiarą krwi. Jakieś oszołomione kobiety wznosiły oczy ku niebu, dookoła fruwały tłuściutkie dzieci ze skrzydełkami. W powietrzu unosił się jakiś charyzmatyczny ptak. Która z tych istot była bogiem? Z boku stała drewniana, pomalowana rzeźba. Znów ofiara, okaleczony, krwawiący mężczyzna, z ranami w jaskrawych kolorach. Przyjrzałem się jego kolanom; były całe zdarte. Różowa, podobna do płatków kwiatu skóra odchodziła od kości, odsłaniając krwistoczerwone rzepki. Trudno było połączyć tę scenę męki z widzianym przed chwilą księdzem.
Następnego dnia o tej samej porze przekroczyłem próg probostwa.
Katolicy mają opinię surowych i bezwzględnych w swoich sądach. Moje spotkanie z księdzem Martinem w ogóle tego nie potwierdziło. Był bardzo miły. Poczęstował mnie herbatą i ciasteczkami; serwis do herbaty dzwonił i grzechotał przy każdym dotknięciu. Ksiądz potraktował mnie jak dorosłego i opowiedział mi pewną historię. A raczej, uwzględniając skłonność chrześcijan do stosowania wielkich liter, powinienem powiedzieć: Historię.
I to jaką! Pierwszą moją reakcją było niedowierzanie. Co takiego? Cała ludzkość grzeszy, a Syn Boży płaci za to własnym życiem? Próbowałem sobie wyobrazić ojca, jak mówi do mnie: „Piscine, lew wśliznął się do zagrody lam i zabił dwie sztuki. Inny zabił wczoraj garnę. W zeszłym tygodniu dwa lwy zjadły wielbłąda. Tydzień wcześniej – kilka bocianów i czapli. I kto zaręczy, że nie pożarły naszego aguti? Tego dłużej nie można tolerować. Coś należy zrobić. Pomyślałem, że jedynym sposobem, by lwy mogły odpokutować swoje grzechy, jest rzucenie im ciebie na pożarcie”.
„Tak jest, tato, to słuszna i logiczna decyzja. Muszę się tylko umyć”.
„Alleluja, synu”.
„Alleluja, ojcze”.
Cóż za niesamowita historia! Co za dziwaczne rozumowanie.
Poprosiłem księdza, żeby opowiedział mi jeszcze coś, co by mnie bardziej usatysfakcjonowało. Byłem pewien, że ma w zanadrzu więcej różnych historii – rozmaite religie zawsze mają ich w bród. Ksiądz Martin dał mi jednak do zrozumienia, że zdarzenia poprzedzające te, o których mi opowiedział – a było ich wiele – stanowiły tylko wprowadzenie do chrześcijaństwa. Religia chrześcijan miała tę jedną Historię i nieustannie do niej wracała. I ta jedna wystarczała im całkowicie.
Tego wieczoru byłem w hotelu bardzo wyciszony.
To, że bóg musi znosić różne przeciwności losu, mogłem jeszcze zrozumieć. Bogowie hinduscy mieli przeciw sobie cały legion złodziei, zabijaków, porywaczy i uzurpatorów. Czymże jest Ramajana , jeśli nie relacją z jednego długiego i fatalnego dnia z życia Ramy? Przeciwności losu, owszem. Zmienne koleje losu, zgoda. Zdrada ze strony najbliższych, owszem, ale poniżenie? Śmierć? Nie mogłem sobie wyobrazić Kriszny zgadzającego się na to, by go odarli z szat, oćwiczyli, żeby z niego szydzili, wlekli go ulicami, i wreszcie na końcu, jakby tego wszystkiego było mało, ukrzyżowali. I to w dodatku zwykli ludzie. Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś hinduski bóg umarł. Brahma Objawiony był nieśmiertelny. Demony i monstra, zgoda, podobnie jak zwykli śmiertelnicy, umierały tysiącami i milionami – po to właśnie były, żeby umierać. Materia też ulegała unicestwieniu. Ale boskość nie mogła być zniszczona przez śmierć. Nigdy. Dusza świata nie może umrzeć, nawet w swej najmniejszej cząstce. Było błędem tego chrześcijańskiego Boga, że pozwolił umrzeć swojemu awatarowi. To tak, jakby pozwoliło się obumrzeć części samego siebie. Bo jeśli już Syn Boży ma umrzeć, to nie może być w tym lipy. Gdyby Bóg na Krzyżu tylko udawał, odgrywał ludzką tragedię, Męka Chrystusa przeobraziłaby się w farsę. Śmierć Syna musiała być prawdziwa. I ksiądz Martin zapewniał mnie, że była prawdziwa. Martwy Bóg pozostaje jednak martwy, nawet jeśli zmartwychwstanie. Ów Syn musi mieć już zawsze posmak śmierci w ustach. Święta Trójca musi zostać splugawiona; po prawicy Boga Ojca musi pozostać odór tej śmierci. Groza musi być prawdziwa. Dlaczego Bóg miałby chcieć czegoś takiego dla siebie? Czemu nie zostawić śmierci śmiertelnikom? Po co kalać to, co piękne, psuć to, co doskonałe?
Читать дальше