Dwa tygodnie później przypadkowo trafiłam na książkę o Eliphasie Levi, jednym z najsłynniejszych francuskich ezoteryków XIX wieku, autorze podręcznika traktującego o Wyższej Magii. Do kręgu jego najbliższych przyjaciół, jak dowiedziałam się z książki, należała babka Paula Gauguina. Czyli poszukiwanie utraconych rajów, zajmowanie się mrocznym światem symboli należało w rodzinie malarza do tradycji.
Mimo zdanego egzaminu nie zostałam Salvadorem Matejką. Zamiast malowaniem wspaniałych obrazów zajęłam się rozwiązywaniem zagadki pewnej tajemniczej kobiety z miasta Magdala.
Podawanie komuś dłoni na pożegnanie czy – powitanie było dla mnie w Polsce prawdziwą męką. Wolałam skinąć głową lub po staroświecku dygnąć niż zmuszać się do dotykania czyichś, nawet przyjaznych, dłoni. To nie było przyjemne, ale prawdziwe tortury miały się dopiero zacząć w Bretanii, gdzie musiałam mieszkać przez pół roku. Tam uścisk dłoni jest drobiazgiem, cały ceremoniał powitań i pożegnań polega na całowaniu w policzek – trzy razy: cmok, cmok, cmok. Cmokanie słychać wszędzie; w knajpie, na ulicy, w autobusie. Paryżanie mówią, że Bretania jest krajem katolickim, więc całuje się tam trzykrotnie: W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
W zawsze awangardowym Paryżu całuje się cztery razy, koniecznie cztery razy nawet jeśli znasz kogoś od dziesięciu minut – Poznajcie się, to jest Ziuta, to jest mój najlepszy przyjaciel Pierre. Jeśli ucałujesz kogoś tylko dwa albo trzy razy, jesteś pas gentil, pas mignon i w ogóle nie lubisz Ziuty i najlepszego przyjaciela Pierra.
Poznając dziennie kilka osób, szalenie paryskich, bo przybyłych z Buenos Aires, Rzymu czy Montrealu, składa się od 40 do 80 całusów. Próbuję uniknąć tego całowania, twierdząc, że mam katar, podejrzenie o syfa a na pewno AIDS. Nie da się jednak wykręcić od innego koszmaru, jakim jest odpowiadanie na pytania z jakiego jest się kraju, co się robi we Francji, ile ma się lat, czy ma się psa lub rodzeństwo. Zawsze ten sam nudny i wścibski zestaw pytań. Najlepiej przygotować sobie karton i wypisać na nim wszelkie możliwe odpowiedzi. Po kilku dniach nauki na Alliance Française starałam się unikać wszelkich nowych znajomości czyli konieczności odpowiadania na pytania. Zapamiętywałam tylko narodowość kogoś już wcześniej poznanego, by rozpoznać czy gesty tego kogoś są wyrazem zboczenia, czy też, jak w przypadku Włochów czy Greków, objawem południowego temperamentu.
W arabskim sklepiku na mojej ulicy uchodzę za Rosjankę, bo gdybym na pytanie ciekawskiego sprzedawcy powiedziała że jestem Polką, Arab pokiwałby głową, że wie gdzie jest Polska, że Wałęsa, że Jaruzelski. A mnie nie interesuje ani Jaruzelski, ani Wałęsa. Gdy mówię, że jestem Rosjanką to ludzi na chwilę zamurowuje, a potem patrzą na mnie z takim podziwem i przestrachem jakby za mną stał Gorbaczow z niedźwiedziem na sznurku.
Niestety, ja też zobaczyłam w Paryżu rosyjskiego niedźwiedzia na sznurku. Było to w upalny wieczór 14 lipca 1989 roku koło Łuku Triumfalnego. Nagle zrobiło się ciemno, zaczął padać śnieg, zawyła przeciągle upiorna muzyka i przez Champs Elysćes zaczęli maszerować czerwonoarmiści w swoich okropnych szynelach, wysokich buciorach i z gwiazdą na czole. Za nimi na ruchomej platformie tańczyła baletnica z wielkim białym niedźwiedziem. W ten sposób przeszła przez Paryż sowiecka parada z okazji dwusetnej rocznicy rewolucji francuskiej, bo przecież i Rosjanie mieli w 1917 swoją rewolucję. Czerwonoarmiści po przemaszerowaniu przez Pola Elizejskie zostali natychmiast załadowani do ciężarówek i odwiezieni do rosyjskiej ambasady, żeby przypadkiem któryś z nich nie zdecydował się zostać i prosić o azyl. Francuzi, widząc ten przerażający marsz, cieszyli się jak dzieci: a że sztuczny śnieg, a że niedźwiedź prawdziwy, i że Rosjanie jeszcze tym razem wrócą do siebie, do domu.
Poczułam się w tym rozbawionym tłumie dosyć dziwnie: prawie tak samo jak przed kilkoma miesiącami, gdy oglądałam telewizję w foyer dla emigrantów. Na ekranie spiker komentujący paryską manifestację przeciw Rushdiemu nie mógł zrozumieć, skąd się bierze fanatyczny, muzułmański tłum żądający śmierci pisarza, intelektualisty, no kogokolwiek w cywilizowanym państwie francuskim. Mało mnie ta afera i histeryzujący spiker obchodzili, jednak wokół mnie zamieszanie i słyszę jak wszyscy zaczynają wołać podekscytowani: Zabić Rushdiego! Zabić skurwysyna! Rozglądam się w ciemnościach sali telewizyjnej i dostrzegam wyłącznie arabskich emigrantów z Maghrebu.
Ale to było dawno, bardzo dawno temu, prawie rok przed poznaniem w Alliance Française Bruna – jedynego człowieka który nie spytał mnie w pierwszych minutach rozmowy, co robię we Francji, skąd jestem i jak mam na imię. Po lekcjach łaziliśmy zwiedzać pieszo Paryż dźwigając wielkie słowniki polsko-francusko-angielskie, bo w nieustającej gadaninie ciągle brakowało nam słówek. Po miesiącu spacerów nosiliśmy już mniejsze słowniki i znaliśmy więcej knajpek. Nasze rozmowy polegały na wymyślaniu prawdopodobnych bzdur rodzaju: dlaczego monady opisane przez Leibniza charakteryzował przede wszystkim brak drzwi i okien? Wytłumaczenie jest proste – stary Leibniz siedzący w fotelu przy kominku, owinięty pledami nie cierpiał przeciągów. Wymyślił więc doskonałość pozbawioną drzwi i okien czyli monadę. Rozwiązaliśmy w ten sposób wiele zagadek filozoficzno-psychologicznych lub wręcz psychiatrycznych.
Niekiedy któremuś z nas nie chciało się iść do szkoły, bez umawiania jednak wiedzieliśmy, że po takim napadzie lenistwa wagarowicz czeka w kawiarni na rogu Raspail i Vavin. Pewnego październikowego dnia Bruna nie było w Alliansie, czyli czekał w knajpce, i rzeczywiście stał przy kontuarze, ale tak odmieniony przez obszerny, beżowy, długi płaszcz, że nie byłam pewna, czy to on. Kieliszek czerwonego wina w ręku, złota, lecz posrebrzona już trochę broda, opadające na ramiona włosy i wspaniały płaszcz łączący się w kompozycję „Bruno malowniczy”. Bruno czuł się trochę zażenowany swoją elegancją.
– Ten płaszcz przywiozła mi siostra – zaczął się tłumaczyć. – Ona jest projektantką mody w Stanach i zrobiła mi prezent.
– Bardzo ładny ciuch, ale co za pakuły wychodzą ci spod rękawa, o tu pod pachą – pokazałam palcem coś, co nie pasowało do szyku całości.
– To nie są pakuły, to jest owłosienie doklejone specjalnie w tym miejscu, dodające, według mojej siostry, oryginalności i sex-appealu całemu look. Można te włosy perfumować dezodorantem, jak prawdziwe. Dla ciebie też mam prezent – Bruno podał mi błękitno-bialy golf. – Zawiniesz rękawy i będzie dobry.
Założyłam sweter. Siostra nie dokleiła na nim nigdzie włosów, ale za to przyszyła do pleców dwa skrzydła typu anielskiego, z wełny. Skrzydła trzymały się na drucie i powiewały majestatycznie. Wyglądaliśmy oboje świetnie, nie wypadało natomiast iść z takimi skrzydłami do „Królowej Saby” na „pirożki” ani do koszernej pizzeri, a potem do koszernej cukierni na Saint Paul, gdzie się tego dnia wybieraliśmy. Po prostu głupio byłoby się włóczyć ze skrzydłami na plecach po żydowskiej dzielnicy między domami modlitw, pobożnymi Żydami i dzieciakami z chederu. Postanowiliśmy pójść tam, gdzie mieszka najwięcej malarzy czyli na Bastylię. Był to wieczór, kiedy Bruno zadał mi nieśmiertelne pytanie: A jaka jest ta Polska?
Jaka? Zacznijmy od historii. Wiesz kim byli rycerze teutońscy, w Polsce nazywano ich Krzyżakami. Jeden z polskich królów pokonał Krzyżaków w wielkiej bitwie pod Grunwaldem, na początku XV wieku. W czasach Reformacji prawie cały zakon przeszedł na protestantyzm, ci, którzy pozostali katolikami mają teraz swoją siedzibę w Wiedniu. Właśnie w Wiedniu jeden z Krzyżaków pokazał mi zdjęcia z grudnia 81, na których zakonnicy w swych tradycyjnych białych płaszczach z czarnym krzyżem, zarzuconych na eleganckie garnitury załadowują do ciężarówek pudła z żywnością dla Polski. Tyle z historii, a teraz geografia. Polska jest dużym krajem. Przy granicy z Rosją, niedaleko miasta Białystok, jest jeszcze nawet trochę puszczy. Ktoś wpadł na pomysł zrobienia objazdu tamtych okolic z prawdziwym Murzynem. Wystawiano Murzyna na pokaz w chałupach sołtysów, oczywiście za opłatą. Dotknięcie prawdziwego Murzyna kosztowało ileś złotych więcej. Frekwencja wspaniała i same korzyści – ludzie zobaczyli na własne oczy Czarnego i mogli sprawdzić, czy nie pomalowany. Afrykańczyk ze Studium Języków Obcych w Łodzi zarobił parę groszy i ten, kto wymyślił cały pokaz też na pewno zebrał trochę forsy.
Читать дальше