Brzmienie napędów zmieniło się.
– Lądowanie! – ogłosił pilot.
Z grzmiącym łomotem, przerażającym śmiertelnie każdego, kto pierwszy raz leciał statkiem kosmicznym, SALKANTAR osiadł na powierzchni. Lecz mężczyźni i kobiety na pokładzie przeżyli już zbyt wiele, by w ogóle zwrócić uwagę na ten dźwięk.
Wrota wielkiej grodzi głównej powoli otwarły się przed nimi i na wyszczerbioną płytę lądowiska spuszczono ze świstem platformę rozładunkową. Do wnętrza wdarły się zapachy, ciężki, wzbudzający mdłości odór fekaliów i zgnilizny, kurzu, potu i nędzy, który zdawał się osadzać we wnętrzu nozdrzy jak futrzana podszewka. Wasra pochylając ku sobie głowicę maleńkiego mikrofonu, jeszcze raz zadawał sobie pytanie, dlaczego wszystkie te światy wydzielały tę samą woń. To pytanie przychodziło mu na myśl przy każdym lądowaniu. Wydawało się, że nie ma odpowiedzi, nigdzie w tej zapomnianej przez bogów galaktyce, tylko same pytania.
Było gorąco. Żar bladego słońca drżał nad ciągnącym się bez końca, poszarzałym od kurzu lądowiskiem, od miasta zbliżała się grupa starych mężczyzn, kroczących w pośpiechu, lecz równocześnie z niezwykłą pokorą; ubrani w ciemne ciężkie togi, których noszenie przy tej temperaturze musiało być torturą. Wasra wyszedł im naprzeciw przez otwartą gródź i czekał, aż mężczyźni zbliżą się do dolnej krawędzi platformy.
Zauważył spojrzenia, jakie podchodząc, rzucali na statek kosmiczny, wyglądał tak odmiennie od statków kiedykolwiek tu widzianych. Teraz patrzyli na niego nieśmiało, niepewnie, w końcu jeden z mężczyzn skłonił się i powiedział:
– Bądź pozdrowiony, kosmiczny żeglarzu. Oczekiwaliśmy Was, za pozwoleniem, wcześniej…
Zawsze ten sam strach. Gdziekolwiek przybywali, wszędzie to zmieszanie, spowodowane załamaniem transportu włosianych kobierców, który funkcjonował bez zarzutu od tysięcy lat. Nie przyznawali się do tego nawet sami przed sobą. Ich powitania także brzmiały podobnie.
Wszystko było podobne, te wielkie, zapuszczone porty kosmiczne, te przycupnięte, zbiedniałe, cuchnące miasta wokół nich i ci starzy mężczyźni w swych znoszonych, ponurych togach, którzy niczego nie chcieli zrozumieć, opowiadali ciągle o cesarzu i jego imperium oraz o innych planetach, na których robiono wino na cesarski stół lub pieczono chleb, o planetach, które tkały dla niego ubrania, hodowały kwiaty lub tresowały śpiewające ptaki do jego ogrodów… Lecz nie znaleźli nic podobnego, tylko tysiące światów, w których tkano włosiane kobierce, nic, tylko kobierce, nie kończący się strumień dywanów z ludzkich włosów, od tysiącleci płynący przez tę galaktykę…
Wasra włączył mikrofon, przesyłający wzmocniony głos do umieszczonych na zewnątrz głośników.
– Oczekiwaliście żeglarzy cesarza – wyjaśnił, jak wielekroć przedtem. – My nimi nie jesteśmy. Przybywamy, by wam powiedzieć, że nie ma już cesarskich kosmicznych żeglarzy, nie ma też cesarza i możecie zaprzestać tkania włosianych kobierców. – Bez trudu przeszedł na dawny Paisi, którym mówiono we wszystkich światach tej galaktyki, ta łatwość czasem niemal go przerażała. Prawdopodobnie po powrocie do domu wywoła niejedno zdziwione spojrzenie.
Starcy, wszyscy noszący insygnia dostojników cechu tkaczy włosianych kobierców, wpatrywali się w niego z przerażeniem. Wasra skinął głową dowódcy grupy propagandowej i w chwilę potem z platformy zeszli mężczyźni i kobiety, niosąc wytarte teczki, a w nich fotografie i zniszczone odtwarzacze filmowe. Robili wrażenie zmęczonych, szli jak lunatycy. Komendant wiedział, że starają się nie liczyć, ile takich planet czeka jeszcze przed nimi.
Widzieli już – to była przynajmniej jakaś odmiana w rutynie – najróżniejsze reakcje na wiadomość o końcu cesarskiego imperium. Na niektórych planetach cieszono się, że można zrzucić pańszczyźniane jarzmo gobeliniarstwa. Na innych znów kamienowano ich jak heretyków, obrzucano wyzwiskami i prześladowano. Mieli do czynienia ze starszymi cechu, którzy z nieznanych źródeł wiedzieli już o śmierci cesarza, nalegali jednak, by nie mówić o tym ludziom, obawiali się o swą pozycję w społeczeństwie. Wasra wiedział, że i tak nie mają wpływu na bieg wydarzeń po ich odjeździe. W niektórych światach będzie pewnie musiało minąć jeszcze kilka stuleci, nim naprawdę skończą się stare porządki.
Przypomniały mu się instrukcje generała. Sapnął gniewnie, bo niemal o nich zapomniał i wyjął swój komunikator.
– Tu komendant. Przodownik Stribat, proszę do mnie do grodzi wyjściowej.
Trwało zaledwie mgnienie oka, nim z drzwi wyszedł wielki, chudy żołnierz i wyprostował się, salutując niedbale.
– Komendancie?
Wasra niechętnie podniósł wzrok.
– Zostaw te bzdury – burknął. Na początku razem pełnili służbę na pokładzie SALKANTARA. Teraz Stribat zarządzał pojazdami pokładowymi i piechotą. Żadna wielka kariera. Wielkie kariery są tylko dla błaznów, pomyślał gorzko Wasra.
– Pamiętasz, że byliśmy już raz na tej planecie?
Zaskoczony Stribat uniósł brwi.
– Naprawdę? Ja już od tygodni podejrzewam, że ciągle lądujemy na tej samej planecie…
– Bzdura. Byliśmy już tutaj, ale trzy lata temu. SALKANTAR miał za zadanie szukać pewnej kapsuły typu KALYT, która wpadła w tarapaty.
– A ponieważ nie mieliśmy współrzędnych punktu wejścia, tygodniami skakaliśmy od jednego słońca do drugiego, aż trafiliśmy na właściwe. – Stribat w zamyśleniu skinął głową. – Nigdy nie zapomnę, jak kiepsko się wtedy czułem od tych wszystkich nadświetlnych lotów, następujących tak szybko jeden po drugim… Nillian, tak się nazywał? Jeden z pilotów KALYTA. Wylądował, odkrył gobeliny i zniknął bez śladu. Och…?
Wasra zobaczył w jego oczach błysk zrozumienia i tylko przytaknął.
– Mamy sprawdzić, co się z nim stało. Poślij załogę do pojazdów pancernych; jedziemy do miasta, do domu cechu.
Po chwili gąsienice trzech ciężko opancerzonych pojazdów zachrzęściły po grodzi podłogowej. Ich silniki bębniły głucho i głośno, aż bolał żołądek, gdy stało się w ich pobliżu dłużej niż przez moment.
Boczne drzwi pierwszego pojazdu otworzyły się, Wasra wsiadł. Starszyzna cechu na lądowisku z respektem cofnęła się, gdy trzy pancerniki po kolei staczały się z platformy.
– Na tym właśnie polega różnica – powiedział Wasra, kierując swe słowa niby do Stribata, lecz przecież właściwie do nikogo konkretnego. – Dla cesarza życie nic nie znaczyło, mniej niż nic. A dzisiaj? Generał Karswant czeka na pokładzie TRIKOODA, wszystko przygotowane do powrotu, by zdać Radzie raport o naszej ekspedycji – ale nie, nie poleci, nim się nie dowie, co się stało z tym człowiekiem, tym Nillianem. Przyjemnie jest to wiedzieć. Jestem z tego jakoś… – Szukał właściwego słowa.
– Dumny – podpowiedział Stribat.
– Dumny, tak. Jestem z tego dumny.
Gdy zjechali na ziemię, komendant kazał zatrzymać się na chwilę.
– Weźmiemy ze sobą jednego ze starszyzny; zaprowadzi nas do domu cechu. – Otwarł boczne drzwi i kiwnął na jednego ze starców, stojącego akurat w pobliżu. Starszy cechu nie ociągając się, podszedł i bez oporu wsiadł.
– Tak się cieszę, że w końcu przyjechaliście – zaczął paplać natychmiast, gdy mała kolumna ruszyła w dalszą drogę. – To dla nas wielki kłopot, trzeba wam wiedzieć, że gdy statki cesarza nie przybywają w ustalonym czasie, a nasze magazyny są już przepełnione kobiercami… Och, to zdarzyło się już raz, pamiętam – byłem wtedy jeszcze dzieckiem. Cesarskie statki przybyły dopiero po czterech latach. Było niedobrze, to była dla nas wielka próba. A wtedy cech miał jeszcze większe magazyny niż dziś, trzeba wam wiedzieć. Dziś wszystko jest trudniejsze niż dawniej…
Читать дальше