– Niebo nie zawsze było ciemne – zaczął opowiadać Soleun piskliwym głosem starca. – Nie zawsze wraz z nadejściem nocy przygniatała ludzi ciemność. Kiedyś, przed niewyobrażalnie długim czasem, tak dawno, że deszcz dawno zmył do morza wszystkie góry, które wówczas były młode – wtedy w nocy na firmamencie nieba widniały gwiazdy.
Dzieci lubiły te opowieści starego. Cheun niechętnie skrzywił twarz. Uniknięcie starczego zdziecinnienia było wystarczającym powodem, by szukać śmierci wojownika.
– Gwiazdy… Choć minęło już tak wiele czasu, z naszej mowy nie znikło to słowo – dalej w zamyśleniu ciągnął Soleun. – Mimo, że żadne żywe oko nie widziało nigdy ani jednej gwiazdy, jednak z przekazów naszych przodków wiemy, że gwiazda to mały punkcik słabo świecący na nocnym niebie. Były ich na niebie tysiące i tysiące tysięcy. Wtedy sklepienie nieba w nocy, wysadzane wspaniale migoczącymi światełkami, przypominało drogocenną biżuterię, w którą wprawiono duże i małe brylanty. Lecz zjawili się wrogowie. Przyszli do naszego świata z innego, wrogiego, i gwiazdy zgasły. Od tamtej pory nocą niebo jest ciemne i przytłacza nasze dusze.
Słowa starego i święta powaga, z jaką je wypowiadał, wyzwoliły w Cheunie wzruszenie, aż przeszedł mu po plecach dreszcz, który natychmiast go zirytował.
– Od tej chwili wrogowie nas prześladują. Krok za krokiem przepędzają, zabijają i czynią nasz świat niemożliwym do zamieszkania. Nikt nie wie, dlaczego to robią. Wypędzają nas i powiększają Szarą Ziemię, coraz dalej i dalej. Na pozór wyglądają na ludzi jak my, lecz w rzeczywistości są sługami Złego. Są nieprzyjaciółmi nie tylko naszymi, ale wszelkiego życia, chcą, by pewnego dnia Szara Ziemia pokryła cały świat, żeby nie było już nic innego, tylko Szara Ziemia a na jej środku pałac, który nazywają pałacem łez. My jednak wiemy, że nasi wrogowie służą Złu, wiemy, że z tego powodu czeka ich ostateczna klęska. Zło nie może trwać samo z siebie. Może pokonają nas, lecz w końcu poniosą klęskę i popadną w zapomnienie. My może zginiemy, lecz będziemy żyć wiecznie. Wszystkie te potworności pewnego dnia się skończą. Nadejdzie dzień, w którym na nowo zabłysną gwiazdy. A kiedy znów zobaczymy gwiazdy, będziemy wybawieni.
Przy tych słowach twarze dzieci podniosły się w ciemność i przeraziły na widok ciążącej nad nimi pustki. Wzrok starszych pozostał tępo skierowany na ziemię, a powiew ich oddechów bielił się mgliście w poświacie małego ogniska.
Pewnego dnia. Nikt nie wiedział, kiedy to nastąpi. Prawdopodobnie, nim nadejdzie ów dzień, deszcz spłucze z oblicza świata także góry wznoszące się wokół nich.
Choć nie wyjadł jeszcze wszystkiego ze swej miski, Cheun wstał z gniewną gwałtownością. Nieuważnie podał miskę siedzącej obok kobiecie i opuścił krąg, odchodząc w ciemność.
Tutaj nie widział już nic. Posuwając się naprzód, dotykał skał, w górę, drogą, dokładnie zapamiętaną za dnia. Ważny był każdy szmer; rejestrował najmniejszą zmianę echa powtarzającego odgłos jego kroków. Ścieżka była stroma i niebezpieczna.
Miał zadyszkę, gdy dotarł do wartowni, urządzonej na przeciwległym zboczu łańcucha górskiego. Ktoś przywitał go klepnięciem w ramię. Cheun chwycił dłoń i rozpoznał Onnena, wodza plemienia.
– Cheun! Co słychać na dole? Starcy znów pocieszają się bajaniem?
Cheun węszył gniewnie. Wyczuwał obecność innych mężczyzn, szmer ich oddechów i poruszeń. W powietrzu czuć było strach i złość – obezwładniające zwątpienie, świadomość, że nie ma sposobu, by obronić się przed wrogiem.
– Soleun opowiada stare legendy. Mówi, że musimy tylko poczekać, a wrogowie sami – własną złośliwością – doprowadzą do swej klęski.
W ciemności zabrzmiały pojedyncze śmiechy, twarde i urwane, jak szczeknięcia. Wiatr, ledwie tu wyczuwalny, jednak kąśliwie zimny, sprawił, że Cheun poczuł na twarzy ból. Dziurki nosa zdawały się zamarzać od wewnątrz i tracił w nich czucie.
– Działo się coś na granicy? – rzucił pytanie w nieprzeniknioną noc.
– Nic – powiedział ktoś.
Cheun po omacku podszedł do przodu, aż zobaczył dolinę po przeciwnej stronie wzniesienia. Tam dojrzał inne światło, światło wroga. Ledwie widoczny, ciemnoniebieski świetlny rąbek wskazywał przebieg umocnionej granicy. Promienie były tak rozproszone, że nie dało się rozpoznać żadnych szczegółów, tylko kanciaste kontury kolosalnych maszyn, ustawionych wzdłuż granicy.
Cheun przypomniał sobie, jak będąc dzieckiem, pierwszy raz ujrzał ten widok. Wcześniej granica była ciągnącym się bez końca niepozornym ogrodzeniem z drutu zabijającego uderzeniem pioruna każdego, kto zanadto się do niego zbliżył. Drut nocami żarzył się błękitnym światłem niczym nieustanna pogróżka. Pewnego dnia pojawiły się maszyny, powoli, jak wielkie zwierzęta z szarej stali. Nadjechały niekończącym się ciągiem i uformowały tyralierę, jedna przy drugiej, aż w końcu front jadących maszyn rozciągał się od horyzontu po horyzont.
Stał tam i czekał, co nastąpi. Jego plemię nie czekało; spakowali swój niewielki dobytek i odeszli. Lecz z oddali widział jeszcze: przyszli ludzie i rozebrali płot. I choć był tak młody, jednak pojął, że robili to po to, by otworzyć drogę dla Szarej Ziemi, dla wroga, który chce zabić ich wszystkich, mimo że nic mu nie zrobili.
I tak już było zawsze. Ciągle musieli uciekać, coraz wyżej na północ, robiło się coraz zimniej i mieli coraz mniej jedzenia. Czasem musieli walczyć z innymi plemionami, na których tereny wdarli się, uciekając przed wrogiem. A teraz dotarli na skraj skalistego Masywu Północnego. Pozostała im już tylko droga na śmiertelnie zimne, bezpłodne pustkowie, gdzie nadejdzie ich koniec wśród nagich skał i stromych wąwozów.
– O czym myślisz, Cheun? – znienacka spytał Onnen tuż przy nim.
Cofnął się. Nie słyszał podchodzącego przywódcy, tak bardzo pogrążony był w rozmyślaniach i wspomnieniach.
– Nie wiem, dokąd tym razem moglibyśmy uciec – wyjaśnił. – Została nam już tylko skalna pustynia, a za nią wieczny lód. Wszystko jedno, co zrobimy – możemy wybierać tylko między śmiercią szybką lub powolną.
– A co ty wybierasz?
– Ja zawsze wybieram walkę.
Onnen milczał przez chwilę.
– Planowałem, że gdy znów trzeba będzie wyruszyć, pójdziemy w kierunku wschodu słońca. Jeśli pogłoski nie kłamią, są tam ciepłe doliny, żyzna gleba i dobrze odkarmione zwierzęta. Lecz to długi marsz, żeby go przetrzymać, potrzebowalibyśmy następnych żniw. Atak nadchodzi za wcześnie. Wrogowie w najbliższych dniach ruszą naprzód i zniszczą ostatnie pola tam w dole, a jeśli jeszcze tutaj będziemy, zabiją i nas.
– Nie pozostaje nam więc nic innego, tylko uciekać i zostawić starych i osłabionych – stwierdził Cheun. Musiał kiedyś podczas ucieczki zostawić swą chorą matkę i z daleka przyglądać się, jak jej chata wali się, uderzona ognistym piorunem wroga.
– Mam inny plan – powiedział Onnen. – Spróbujemy ich zatrzymać.
Cheun nie był pewien, czy to wszystko nie jest tylko złym snem. Zatrzymać? Co wygadywał przywódca? Żadna broń nie była w stanie zrobić nawet drobnej rysy na stalowych kolosach wroga.
– Jak to sobie wyobrażasz?
– Chcę zabić jednego z nich i zdobyć jego broń – spokojnie wyjaśnił Onnen. – Nasza broń nie może się mierzyć z ich maszynami, ale jeśli skierujemy na nich ich własną broń, może będziemy mieli jakąś szansę.
To był sen. Koszmarny sen.
– Onnen, tych maszyn są tysiące. Nawet jeśli udałoby się zniszczyć jedną z nich, to nic nie zmieni…
Читать дальше