Lecz potem gwiazdy zgasły…
Nie pozostało nic z miasta, które kiedyś zdawało się nieśmiertelne, niepokonane. Można by kopać do woli, a nie znalazłoby się żadnego śladu żyjących tu dawniej ludzi. Żadnych zasypanych resztek fundamentów, żadnych wskazówek o biegu nieistniejących już ulic, nic. Trwają wciąż tylko dzień i noc, upał i chłód, czasem deszcz i wiecznie wiejący nad równiną wiatr, przemiatający szarobury pył, który bezlitośnie i nieustannie wżera się w kamienne ozdoby pałacu, jedynego stojącego tu jeszcze budynku. Dawniej, gdy byli tu jeszcze ludzie, uważali pałac za najpiękniejszą budowlę galaktyki. Lecz niszcząca siła czasu nie pozostawiła żadnych śladów dawnej urody: kamienne rozety wież, niegdyś porównywane do rozkwitających pąków kwiatów, teraz oszlifowane zmieniły się w nieforemne szare bryły, a z pełnych artyzmu płaskorzeźb na ścianach, dla zobaczenia których ludzie przebywali wiele lat świetlnych, nie pozostały nawet ślady pozwalające się domyślić, gdzie się kiedyś znajdowały. Pałac pogrążony jest w rozkładzie i opuszczeniu. Popękane mury i zapadnięte dachy nie chronią przed wiatrem ani deszczem. Chłód i upał szarpią resztki murów, czasem odpadnie kamień, potoczy się odłamek. Poza tym nic się nie dzieje. Na żadnym z dziedzińców ani korytarzy nie widać śladów ludzkiego życia.
Jedyna część budynku, która jest zupełnie nietknięta, to sama sala tronowa. Dumnymi, wysokimi oknami wznosi się nad ruiną i gruzami, a tajemnicze moce uchroniły przed zniszczeniem subtelnie cyzelowane ornamenty pod oknami, zapomniane ozdoby gzymsów i głębokie ryflowanie kolumn.
Sala tronowa to potężna hala, której sklepienie podpierają liczne kolumny. Niewyobrażalnie dawno urządzano tu zbytkowne ceremonie, wygłaszano przejmujące mowy i prowadzono pełne goryczy rokowania. Sala ta widziała wiele zwycięstw i równie wiele klęsk. Nie – o jedną klęskę za dużo…
Od tego czasu ogromny portal wejściowy pozostaje zamknięty i opieczętowany. Złote inkrustacje na wewnętrznej stronie skrzydła drzwi zachowały się jeszcze, lecz nie można ich zobaczyć. Są zakryte wielkim portretem, oświetlanym rzędem wiecznie świecących lampek.
Złoty tron władcy stoi naprzeciw na podeście. Na nim, bez ruchu, siedzi jedyna żywa istota, którą jeszcze kryją te mury: władca we własnej osobie. Siedzi bez drgnienia, wyprostowany, ręce złożone na podłokietnikach. Można by wziąć go za martwą naturę, gdyby jego oczy nie patrzyły umęczonym spojrzeniem, a klatka piersiowa nie wznosiła się i opuszczała równomiernie.
Z okna może widzieć równinę wokół pałacu, aż po horyzont. Na stole przed nim stoją dwa wielkie monitory, które dawno, dawno temu działały i pokazywały obrazy z miejscowości położonych jeszcze dalej. Ale kiedyś obrazy zaczęły blaknąć, aż potem na ekranach widać było już tylko szare migotanie, przez lata i stulecia. Wreszcie najpierw jeden, potem drugi ekran zgasł. Od tego czasu urządzenia stoją czarne i milczące, bezużyteczne dla władcy.
Spojrzenie w okno trafia zawsze na taki sam widok: monotonnie szara równina, przechodząca gdzieś w oddali w monotonnie szare niebo. Tam na zewnątrz nic się nie dzieje, nic się nie zmienia.
Władca często życzyłby sobie oszaleć i równie często zadaje sobie pytanie, czy może już oszalał. Lecz wie, że nie jest szaleńcem i nigdy nim nie zostanie.
Od czasu do czasu spada gdzieś gwiazda, władca wiele dni rozkoszuje się tym niespodziewanym dźwiękiem, ciągle na nowo odtwarza go w uchu, by wysmakować do końca, gdyż brak tu innych rozrywek.
Szkło, z którego wykonano okienne szyby, poddane w przeciągu eonów sile grawitacji, nieskończenie powoli spływało w dół. Z biegiem stuleci wysokie szklane szyby stawały się grubsze przy dolnej krawędzi, a cieńsze przy górnej, aż pewnego dnia otwarły się u szczytu i dały wiatrowi dostęp do pogrążonej w ciszy sali tronowej, najpierw gwizdał, jakby ociągając się, potem jego śpiew zmienił się w tryumfalne wycie.
Od tego czasu szyby poddawały się dalej i dalej i dziś wiatr hula po sali tak samo, jak nad równiną. I przynosi kurz.
Kosztowna kryształowa podłoga jest niewidoczna, pokryta pyłem. Kurz osiadł na obrazach i statuetkach, na ścianach, na wyściełanych siedzeniach krzeseł, nawet na ciele władcy. Pokrył jego ramiona i dłonie, łono, stopy i włosy. Jego twarz jest szara od kurzu, tylko łzy płynące z oczu zostawiają ślady na pomarszczonych policzkach, wzdłuż nosa, na górnej wardze i szyi, rozpływają się, rysując siateczkę na kołnierzu płaszcza koronacyjnego, niegdyś purpurowo czerwonego, teraz wyblakłego i szarego.
Władca widzi wokół siebie rozpad i czeka z niewypowiedzianą tęsknotą, aż maszyna za jego tronem wreszcie przestanie działać, jak wszystko poza nią, i pozwoli mu umrzeć.
Siedzi tak więc bez ruchu, lecz nie z własnej woli. Siedzi, gdyż kiedyś wszystkie mięśnie i ścięgna w jego ciele zostały przecięte, a każde włókno nerwowe nieodwracalnie przepalone. Ledwie widoczne stalowe klamry trzymają czaszkę, na stałe przykręconą do oparcia tronu. Na wysokości potylicy wnikają pod skórę głowy, są przykręcone do kości skroniowych i sięgają aż pod kość jarzmową, gdzie zapewniają proste ustawienie czerepu. Dodatkowe klamry podtrzymują dolną szczękę, która bez nich opadłaby w dół.
Za tronem stoi potężna, bezgłośnie pracująca maszyna, która od tysięcy lat utrzymuje przy życiu ciało władcy. Od maszyny do pleców prowadzą rury, grubości męskich ramion, niewidoczne dla obserwatora, gdyby taki wszedł do sali. To one sprawiają, że klatka piersiowa ciągle oddycha, a serce stale bije, to one zaopatrują mózg i inne organy w pożywienie i tlen.
Oczy są jedyną częścią ciała władcy, którą jest w stanie poruszać. Może przelewać tyle łez, ile zechce i gdyby nie parowały, cała sala zatopiona byłaby wodą wypłakanych przez niego łez. Może patrzeć, gdzie zapragnie, ale od długiego, długiego czasu wpatruje się już tylko w obraz przed sobą. To ponury, ironiczny obraz, który przez wszystkie epoki nie utracił nic ze swego okropieństwa: portret jego pogromcy. Władca wpatruje się w to oblicze i czeka na ułaskawienie – czeka, czeka, czeka i płacze.
Ognisko było małe, ledwie starczało, by mimo wściekłego chłodu doprowadzić do wrzenia zawartość zawieszonego nad ogniem garnka. Siedzieli wokół szerokim kręgiem, kobiety, dzieci i plemienni starcy, milcząco wpatrywali się w zmęczone płomienie, żując niespiesznie. Pogrążeni w zamyśleniu próbowali wydłużyć jedzenie pospolitej mdłej papki, nabieranej palcami z wyszczerbionych drewnianych misek.
Rzucane przez ogień światło słabo rozjaśniało zimne skały otaczające zgromadzonych. Smutno błąkało się po zniszczonych twarzach, na których trudy wypełniającej ich całe życie ucieczki wyryły swój ślad. Nie mieli w nocy innego światła. Wielkie niebo nad nimi trwało czarne, jak nieskończenie głęboka przepaść.
Cheun był w tej grupie jedynym wojownikiem. W milczeniu jadł swą papkę, wiedząc, że się nią nie nasyci. Sytość – od chwili, gdy ostatnio czuł się syty, minęły już lata. Wtedy mieszkali jeszcze w dolinach nad rzeką, z tłustymi pastwiskami i żyzną ziemią. Teraz te doliny były w rękach wroga, a pastwiska zniknęły na zawsze pod szarą masą, którą pokrywał każdy wyrwany im skrawek ziemi.
Cheun jadł teraz szybciej. Musi wrócić do mężczyzn, trzymających straż na wzniesieniu. Oni też byli głodni i czekali na jego powrót.
Kątem oka widział, jak stary Soleun odstawia pękniętą miskę i z przelotnym uśmiechem głaszcze się po brzuchu, z przyzwyczajenia, właśnie tak, jakby był najedzony i zadowolony. Cheun rzucił mu krótkie spojrzenie. Wiedział, co teraz nastąpi.
Читать дальше