A po następnej walce jeden z nich będzie tym zwycięzcą!
Skrzywił usta w nikczemnym uśmiechu. To było genialne. Najgenialniejszy podstęp wszechczasów. On, Ludkamon, specjalnie przegra finałową walkę! W ten sposób Feuk stanie się zwycięzcą mistrzostw, zostanie powołany do Sekcji Wyższej – a on, Ludkamon, będzie miał Ivę tylko dla siebie.
To było genialne. Idealna okazja, by usunąć na zawsze z drogi uciążliwego rywala. A najlepsze było to: nic nie mogło mu przeszkodzić.
– Grodzie zamknięte i szczelne.
– Absorber gotowy i uruchomiony.
– Przewód zasilający odłączony, zasilanie pokładowe uruchomione.
Człowiek w czarnym uniformie pochylił się do przodu i przełączył po kolei kilka przełączników.
– Statek transferowy do nadzoru przestrzeni. Jesteśmy gotowi do odłączenia.
– Tutaj nadzór przestrzeni. Stracicie finał mistrzostw.
– Tak. Ale nasze serca biją w rytm czasowania tunelu… – To było powiedzenie pilotów tunelowych.
– Jasne. Gotowi do odłączenia za dziesięć… pięć… trzy – dwa – jeden – odłączyć! Dobrego lotu.
Człowiek w czarnym mundurze uśmiechnął się.
– Dziękuję stacji portalowej!
Miękko, bez najmniejszego wstrząsu, statek transferowy oddzielił się od wielkiej stacji kosmicznej i powoli skierował ku wielkiej, niesamowitej plamie na morzu gwiazd.
Ludkamon na wszelkie sposoby szydził i drażnił Feuka, by wzbudzić w nim wolę walki. Teraz, gdy stali naprzeciw siebie w finałowej walce, jeszcze raz pokazał mu język, co publiczność przyjęła frenetycznym wyciem i co wyraźnie wprawiło Feuka w dziką wściekłość. I dobrze. Ma oślepnąć ze złości, ma walczyć ślepy z wściekłości. Niech go znienawidzi, niech zapomni o wszystkim prócz pragnienia pokonania jego, Ludkamona.
A on spełni to pragnienie. Ludkamon uśmiechnął się szyderczo, pewny zwycięstwa.
Zabrzmiał gong i na polu walki pojawił się obraz dziewiętnastu piłek.
Na jedno mgnienie oka w umyśle Ludkamona pojawiła się inna myśl: gdyby walczył i wygrał, dowiedziałby się, jak to jest z tą Sekcją Wyższą. Może to prawda, co opowiadają – o niewyobrażalnym luksusie, przedłużonym życiu… Może toczy tutaj całkiem niedorzeczną walkę? Sekcja Wyższa, to szansa, która się nigdy nie powtórzy. Odrzucić ją dla niestałej kobiety…
Z nagłym zdumieniem Ludkamon ujrzał, jak wszystkie dziewiętnaście piłek zostaje wprawione w ruch. Pomknęły do prostokątnego pola nad głową Feuka i zniknęły w nim, nim Ludkamon zdążył zareagować.
Napięcie tłumu rozładowało się w ogłuszającym krzyku radości. Zagrzmiały fanfary. Prowadzący grę daremnie próbował powiedzieć coś przez głośniki. Ale dopiero, gdy pierwsi kibice przeskoczyli przez barierki i podbiegli do niego, Ludkamon zrozumiał, że właśnie on, w jakiś sposób, wygrał mistrzostwa.
– Ale… ja przecież zupełnie nic nie zrobiłem! – mamrotał.
Feuk! Feuk, ten szubrawiec! Teraz wszystko było jasne. Feuk wpadł na dokładnie ten sam pomysł co on – ale nie zwlekał, tylko natychmiast doprowadził do swej przegranej!
Ludkamon musiał bezsilnie przyglądać się, jak Feuk z szyderczym uśmiechem skłonił się przed nim. Przechytrzył go. Ludkamon zacisnął oczy. Teraz mógł już tylko mieć nadzieję, że wynagrodzi mu to Sekcja Wyższa. Przynajmniej nigdy już nie będzie musiał nawet kiwnąć palcem.
Iva miała łzy w oczach, gdy podeszła do niego.
– Teraz jesteś zadowolony? – szlochała.
– Iva – bełkotał zmieszany. – Nikt nie mógł się tego spodziewać…
Objęła go i ścisnęła z rozpaczą pożegnania.
– Więc wygrałeś i mimo to przegrałeś, ty… ty idioto!
– To jeszcze nie koniec, Iva – szeptał bezradnie.
– Wkrótce o mnie zapomnisz. Przejdziesz do Sekcji Wyższej i nigdy więcej o mnie nie pomyślisz.
Potrząsnął głową i poczuł w gardle duszący ucisk.
– Nigdy cię nie zapomnę. Zobaczę cię jeszcze. Obiecuję ci, że jeszcze cię kiedyś zobaczę.
Wszechpotężna czerń, drżąca i pulsująca, niesamowity rwący strumień nieprzeniknionej ciemności, który zdawał się łykać gwiazdy. Statek transferowy był jak okruszek pyłu, gdy zbliżał się do olbrzymiego wiru.
– Jeszcze raz do świata ciemności – powiedział jeden z mężczyzn przy kokpicie.
Choć piloci tunelowi już tysiące razy wykonywali ten skok, zawsze wstrzymywali oddech.
Czerń zdawała się puchnąć. To było uczucie jak przy skoku przez krawędź wodospadu. Statek transferowy zniknął z wszechświata.
Przyłącza były gotowe. Rusztowanie, mające przyjąć nowego członka Sekcji Wyższej, czekało otwarte, roztwory odżywcze pulsowały miarowo w splotach przezroczystych przewodów.
Lekarz kontrolował przyrządy. Funkcjonowały normalnie. Rutynowy przypadek.
Giętkie srebrzyste rurki prowadziły do półotwartych ust pacjenta, szaro-białe kable znikały w dziurkach nosa i w nacięciach na gładko ogolonym tyle głowy. Oczy i uszy usunięto już i zastąpiono wymiennymi modułami. Spojrzenie lekarza przesunęło się pobieżnie po szczupłym, żylastym ciele młodego człowieka, które nagie leżało przed nim na stole i poczuł przelotny żal. Potem odpędził te myśli, przyłożył piłę i zaczął oddzielać głowę od tułowia.
– Musisz w końcu o nim zapomnieć. – Feuk trzymał delikatne dłonie Ivy w swoich potężnych łapach i bezradnie patrzył na nią. Jej spojrzenie skierowane było w nieokreśloną dal. – On jest teraz w Sekcji Wyższej i należy do Poziomu Administracyjnego. Nie sądzisz, że gdyby chciał, mógłby zjawić się tu w każdej chwili?
Iva powoli potrząsnęła głową.
– Nie mogę uwierzyć, że tak szybko o mnie zapomniał.
Patrzył tysiącem oczu i miał tysiące ramion. Do jego umysłu docierały rozkazy, które należało wykonać i używając siły swych myśli, dyrygował zastępami robotów bojowych, krążących w przestrzeni kosmicznej wokół stacji portalowej. Podłączony do systemu komputerowego, którego przewody i sterowniki rozciągały się po całej stacji, widział wszystko, będzie żył setki lat.
Widzę cię, Iva. Widzę cię tysiącem oczu. Czy nie to ci obiecałem?
To samotna planeta, najsamotniej sza planeta wszechświata, jego najbardziej przeklęte miejsce. Brak tu jakiejkolwiek nadziei. Ciężkie niebo o nieodmiennie ołowianoszarej barwie zaciągnięte ponurymi chmurami, w nocy nie widać gwiazd, nigdy. Ta planeta miała kiedyś nazwę, ale któż ją jeszcze pamięta? Reszta kosmosu zapomniała o tym świecie, o jego mieszkańcach i ich losie, zapomniała jego nazwy.
Gdzieś na tej planecie znajdziesz rozległą, opustoszałą równinę, sięgającą aż po linię widnokręgu i jeszcze dalej. Nic na niej nie rośnie, nic nie żyje, żaden krzew, nawet źdźbło trawy, żadna roślina ani zwierzę, wszędzie tylko szara skała i szary pył. Choćby znalazł się ktoś, kto zapragnąłby przemierzyć tę płaską przestrzeń, będzie maszerował całe dnie i tygodnie, nie napotykając żadnego wzniesienia ani doliny, nie znajdzie nic do picia ani do jedzenia, nie zyska żadnego urozmaicenia prócz wschodów i zachodów posępnej słonecznej tarczy – aż pewnego dnia dostrzegłby na horyzoncie sylwetkę wielkiej budowli: pałacu łez.
Kruche wieżyczki sterczą wysoko ku niebu, jak wyszczerbione zęby starego wojownika, który nie podda się, póki żyw. Z tych wieżyczek rozlegały się niegdyś wieczorami fanfary grane przez strojnie ubranych trębaczy – ale to już tak dawno…
Gdyby można było przekręcić z powrotem tarczę czasu, daleko, daleko wstecz, wtedy wcale nie byłoby tu równiny. Wszędzie, gdzie teraz jest starta na gładko skała, stałyby domy, ciągnęłyby się ulice, rozpościerały wspaniałe place. Wówczas było tu ogromne miasto, stolica potężnego królestwa. Szerokie drogi rozchodziły się we wszystkich kierunkach nieba, dalej, niż sięgnąć okiem i przecinały jak przesieki gęsty las okazałych budynków. Ruch na alejach i placach nigdy nie ustawał, wszystko jedno, w dzień czy w noc. Zresztą w tym mieście, stale pogrążonym w złocistym blasku, nigdy nie zapadała prawdziwa noc. Jego mieszkańcy żyli szczęśliwie i dostatnio, a gdy ktoś wznosił wzrok ku niebu, widział srebrzyste cielska międzygwiezdnych statków kosmicznych, zostawiające na czystym niebie swe ślady – obłoki, nim wylądowały w handlowym porcie lotniczym lub opuściły atmosferę planety, zdążając ze swymi ładunkami ku dalekim celom, do którejś z gwiazd, jakich miliony skrzyły w górze i wabiły z oddali.
Читать дальше