W wiosce rozbrzmiewał alarmujący dźwięk gongu, potem sygnały grane na trąbce. Grupy uzbrojonych żołnierzy kierowały się w stronę rzeki wszystkimi uliczkami. Lu Liren wraz z oddziałem straży przybocznej wypadł z naszej uliczki i krzycząc: „Gdzie niebezpieczeństwo?", ruszył w kierunku brzegu.
Głowa głuchoniemego wyłoniła się z wody i za moment zniknęła znowu; wyglądało na to, że już opadł z sił. Stary Zunlong ponownie wystawił swoją gałąź i przyciągnął Suna w stronę lądu, gdzie tłum ludzi pomógł mu wdrapać się na brzeg. Niemowie drżały kolana; usiadł.
– Komendancie – rzekł Stary Zunlong do Lu Lirena – gdyby nie towarzysz Sun, wieśniacy staliby się karmą dla żółwi.
– A my skończylibyśmy w żółwich paszczach razem z nimi – dodał Lu Liren, podszedł do głuchoniemego i wystawił kciuk w pochwalnym geście.
Sun, o ciele pokrytym gęsią skórką, z twarzą umazaną mułem, uśmiechnął się do Lu Lirena.
Lu Liren wydał rozkaz, by rozpoczęto wzmacnianie wałów. Prace przy budowie tratew kontynuowano, gdyż w południe więźniowie mieli zostać przetransportowani na drugi brzeg rzeki, gdzie powinna na nich czekać eskorta z dowództwa. Żołnierze bez ubrań mieli odpoczywać, lecz w miarę otrzymywanych pochwal ich zapał rósł i w końcu także zgłosili się do pracy. Lu Liren posłał więc kogoś na kwaterę po spodnie dla młodego żołnierza z gołą pupą.
– Nie ma się co wstydzić takiego nieopierzonego ptaszka – rzekł z uśmiechem do młodzika.
W przerwie między jednym wykrzyczanym rozkazem a drugim Lu Liren zwrócił się do mnie:
– Jak się czuje twoja matka? Lu Shengli pewnie rozrabia?
Sima Liang szturchnął mnie w ramię, ale nie zrozumiałem, o co mu chodzi, więc sam odpowiedział Lu Lirenowi:
– Babcia chce się pożegnać z moim ojcem. Prosi, żeby na nią zaczekać.
Stary Zunlong rzucił się w wir pracy i już po półgodzinie miał gotową kilkumetrową tratwę. Ponieważ nie było wioseł, poradził Lu Lirenowi, by użyć żelaznych albo jeszcze lepiej – drewnianych łopat. Lu Liren wydał odpowiednie rozkazy.
– Idź i powiedz babci – rzekł poważnie do Simy Lianga – że spełnię jej prośbę. Obaj możecie już iść – dodał, spoglądając na zegarek.
Nie ruszyliśmy się jednak z miejsca, ponieważ zauważyliśmy matkę, która wychodziła z domu z bambusowym koszykiem, przykrytym białą tkaniną, w jednej ręce i dzbankiem z czerwonawej gliny, pełnym herbaty, w drugiej. Za nią szła Sha Zaohua, trzymając oburącz pęk szmaragdowozielonej dymki. Za Zaohua podążały dwie bliźniacze córki Simy Ku, Sima Geng i Sima Huang, a za Simą Huang – bliźniaczy synowie głuchoniemego i Trzeciej Siostry, Starszy i Młodszy Niemowa. Za Niemowami kuśtykała Lu Shengli, która dopiero co nauczyła się chodzić; za nią szła mocno upudrowana Shangguan Laidi. Kolumna posuwała się z wolna; oczy bliźniaczek, utkwione w zaroślach fasoli, poprzerastanych powojem, wypatrywały motyli, ważek i przezroczystych wylinek, pozostawionych przez cykady. Dwaj bliźniacy spoglądali na pnie drzew rosnących po obu stronach uliczki – sofor, wierzb oraz żółtych morw – ulubionych przez ślimaki, które stanowiły ich przysmak. Lu Shengli była zajęta kałużami – taplała się w nich, chlapiąc wodą na wszystkie strony i napełniając uliczkę niewinnym śmiechem. Elegancki chód Shangguan Laidi pozwalał domyślać się poważnego wyrazu jej twarzy – odległość i gruba warstwa pudru sprawiały, że nie mogłem dojrzeć jej rysów.
Lu Liren zdjął lornetkę z szyi jednego ze strażników, zbliżył do oczu i spojrzał na drugi brzeg rzeki. Stojący u jego boku młody oficer spytał niecierpliwie:
– Już są?
– Jeszcze nie – odrzekł Lu Liren, wciąż patrząc przez lornetkę. – Nie widać żywego ducha, tylko wrony grzebiące w łajnie.
– Czy mogło im się coś stać? – zaniepokoił się oficer.
– Niemożliwe. Wszyscy w eskorcie doskonale strzelają, nikt nie odważyłby się wejść im w drogę.
– Co racja, to racja – potwierdził młody oficer. – Kiedy byłem na ćwiczeniach na poligonie, oddział eskorty urządził nam prawdziwy popis. Najbardziej zdumiała nas siła ich palców. Proszę sobie wyobrazić: twarda cegła, a on potrafił jednym palcem wywiercić w niej dziurę. Stalowym wiertłem nie zrobiłby tego szybciej! Do zabijania ludzi nie potrzebują żadnych narzędzi, samymi palcami potrafią zrobić dziurę w człowieku. Panie dowódco, słyszałem, że oficerowie mają utworzyć rząd powiatowy…
– Już są – przerwał mu Lu Liren. – Powiedz sygnałowemu, niech im pokaże, gdzie jesteśmy.
Młody żołnierz średniego wzrostu uniósł dziwny, krótki, gruby pistolet i strzelił w powietrze, celując w stronę przeciwległego brzegu. Kula żółtego płomienia wystrzeliła wysoko w niebo, zawisła na moment, po czym spadła z sykiem w sam środek rzeki, pozostawiając w powietrzu łukowatą smugę białego dymu. Gdy spadała, kilka mew popędziło w jej stronę, lecz przyjrzawszy się z bliska, uciekło w popłochu, z wrzaskiem.
Na przeciwległym wale stała grupka ogorzałych mężczyzn; migotliwe odblaski na falach sprawiały, że wydawało się, iż stoją na powierzchni wody, nie na brzegu.
– Dajcie im jeszcze jeden sygnał – polecił Lu Liren.
Niski żołnierz wyjął czerwoną flagę, przywiązał ją do długiej gałęzi, pozostawionej przez Starego Zunlonga i zamachał nią. Z przeciwległego brzegu rozległy się okrzyki.
– No dobra! – rzucił Lu Liren i zawiesił sobie lornetkę na szyi. – Oficerze sztabowy Qian – zwrócił się do młodego oficera, z którym rozmawiał wcześniej – idźcie i powiedzcie sztabowemu Du, niech czym prędzej przyprowadzi więźniów.
Oficer sztabowy Qian popędził w dół nasypu.
Lu Liren wskoczył na tratwę i zatupał, testując jej wytrzymałość.
– Mam nadzieję, że nie rozpadnie się na samym środku rzeki – rzekł do Starego Zunlonga.
– Nie ma strachu, panie dowódco. Jesienią dziesiątego roku republiki wieśniacy przeprawiali senatora Zhao przez rzekę. To ja zbudowałem im tratwę.
– Mamy tu naprawdę ważnych więźniów, nie możemy sobie pozwolić na najmniejszy błąd – zastrzegł Lu Liren.
– Nie ma powodów do obaw – uspokajał go Zunlong. – Jeśli coś się stanie, możecie mi obciąć dziewięć z moich dziesięciu palców!
– A co by nam z tego przyszło? Nawet moje dziesięć palców na nic się nie przyda, jeśli stanie się nieszczęście.
Matka na czele swojej drużyny wspinała się na wał. Lu Liren wyszedł jej na spotkanie.
– Szanowna ciotko – rzekł uprzejmie – prosimy o chwilę cierpliwości. Niedługo ich przyprowadzą.
Schylił się, zbliżając twarz do małej Lu Shengli, która wybuchnęła płaczem. Zmieszany poprawił okulary, przywiązane do uszu konopnymi sznurkami.
– Mała nawet nie zna własnego ojca…
– Mężu mojej piątej córki – westchnęła matka – ciągle walczycie ze sobą i walczycie. Kiedy to się wreszcie skończy?
– Nie martwcie się. – Lu Liren miał już w głowie gotową odpowiedź.
– Za dwa, a najdalej za trzy lata będziecie mogli wieść spokojne życie.
– Jestem tylko kobietą i nie powinnam ci niczego sugerować, ale czy nie mógłbyś ich uwolnić? W końcu to także twoja rodzina. Szwagierka, jej mąż…
– Droga teściowo – wyjaśnił z uśmiechem Lu Liren – to nie zależy ode mnie. Jak to się dzieje, że ciągle trafiają ci się tacy kłopotliwi zięciowie? – Roześmiał się. Jego śmiech nieco rozładował ponurą atmosferę na nasypie.
– Więc porozmawiaj ze swoim dowództwem, niech ich ułaskawią! – poprosiła matka.
Читать дальше