– Urodziłem się pod znakiem Kota, który nie należy do dwunastu zodiakalnych zwierząt, dlatego żaden duch mi nie podskoczy. Przechowam ten gwizdek dla ciebie.
Schował zabawkę do kieszeni. Miał na sobie tylko zielone spodnie do kolan, do których sam za pomocą grubej igły przyszył całe mnóstwo kieszeni, widocznych i ukrytych, zrobionych z różnokolorowych tkanin. Trzymał w nich masę dziwnych przedmiotów: kamyk, który zmieniał kolor w świetle księżyca, małą piłkę do cięcia dachówek, różnokształtne pestki moreli, parę wróblich szponów i dwie żabie czaszki. Były tam też zęby – jego własne zgubione mleczaki, a także zęby mleczne Ósmej Siostry i moje. Matka wyrzucała je na podwórze za domem, a Sima wszystkie znajdował, co nie było łatwym zadaniem, biorąc pod uwagę gęste zarośla i walające się wszędzie psie kupy. Sima Liang mawiał: „Jeśli z całego serca pragniesz znaleźć jakąś rzecz, sama wyskoczy z ukrycia". Teraz do jego kolekcji dołączył demoniczny gwizdek, znikając bez śladu w skarbcu przepastnych kieszeni.
Kilkunastu żołnierzy Siedemnastego Batalionu maszerowało uliczką w stronę rzeki, niosąc ciężkie sosnowe bale. Na głównej ulicy panowało zamieszanie: wieża obserwacyjna Simy Tinga znajdowała się w stanie oblężenia. Sun Niemowa dowodził oddziałem atakujących. Kazał im przewracać sosnowe bale na ziemię i wiązać je ze sobą grubymi drutami. Stary Zunlong, najzdolniejszy cieśla w miasteczku, kierował techniczną stroną przedsięwzięcia. Głuchoniemy sztorcował go, wydając ryki wściekłego goryla; jego ślina tryskała na wszystkie strony. Stary Zunlong stał na baczność z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, trzymając żelazne szczypce w prawej, a toporek w lewej dłoni. Jego pobliźnione kolana stykały się ze sobą, żylaste łydki były proste jak pałki, na stopach miał drewniaki.
Uliczką nadjechał strażnik na rowerze, ze strzelbą na plecach. Odstawił rower i zgarbiony wdrapał się na nasyp. W połowie drogi stopa ugrzęzła mu w szczurzej norze; gdy ją wyciągnął, z dziury trysnęła woda.
– Patrz – rzekł Sima Liang – zaraz przerwie wał. Żołnierz krzyknął:
– Uwaga! Tu jest dziura!
Wśród żołnierzy Siedemnastego Batalionu zapanował popłoch, porzucili pracę i wpatrywali się z lękiem w cieknący otwór. Na twarzy głuchoniemego pojawił się rzadki u niego skurcz przerażenia. Patrzył na rzekę i szalejące fale, które przewyższały największe budynki w wiosce. Wyjął zza pasa miecz i rzucił go na szczyt wału, pośpiesznie ściągnął koszulę i spodnie, pozostając w szortach, które wyglądały jak zrobione z twardej blachy. Zabełkotał coś głośno do żołnierzy, stojących bezradnie jak stadko bekasów i wlepiających w niego ogłupiałe spojrzenia. Jeden z nich, o gęstych brwiach, zapytał bardzo donośnie:
– Co mamy robić? Skakać do rzeki?
Głuchoniemy podbiegł do niego, złapał go za kołnierz munduru i pociągnął tak mocno, że kilka czarnych plastikowych guzików spadło na ziemię. Niemowie udało się w ogromnym podnieceniu wydusić z siebie jedno jedyne zrozumiałe słowo:
– Zdjąć!
Stary Zunlong spojrzał najpierw na dziurę w wale, potem na bulgoczące wiry.
– Panowie żołnierze – rzekł – to jest nora ziemnego szczura, tam głębiej musi być całe mnóstwo korytarzy. Wasz dowódca chce, żebyście wszyscy zdjęli ubrania, zeszli tam i pozatykali nimi dziury. Rozbierajcie się, żołnierze, za chwilę może już być za późno!
Zunlong zdjął swoją połataną kurtkę i rzucił głuchoniememu pod stopy. Żołnierze rozbierali się pośpiesznie. Pewien młodzieniec zdjął kurtkę, ale został w spodniach. Rozgniewany Niemowa zaczął znów wykrzykiwać swoje nowe słowo. Zapędzone w ślepy zaułek psy skaczą na mury, koty wspinają się na drzewa, zające gryzą, a niemowy zaczynają mówić.
– Zdjąć! Zdjąć! Zdjąć! – pokrzykiwał bez przerwy Sun, jakby zagrzewał drużynę do ataku.
Młody żołnierzyk wyjąkał zestrachany:
– Panie dowódco, nie mam pod spodem bielizny…
Głuchoniemy wyciągnął miecz, przyłożył młodzieńcowi do szyi i poszturchiwał go tępą stroną ostrza. Twarz młodego przybrała barwę kurzu.
– Panie Niemowo, już się rozbieram – wyjąkał płaczliwie. – Czy tak wystarczy? – Schylił się, pośpiesznie rozwiązał onuce i zdjął spodnie, odsłaniając blade pośladki i porośniętego delikatnym puchem ptaszka, którego od razu zakrył wstydliwie rękami.
Głuchoniemy już miał zmusić strażnika do rozebrania się, lecz ten zbiegł z wału, wskoczył na rower, zachwiał się kilka razy na boki i ruszył naprzód jak strzała, wołając:
– Wały puszczają! Wały puszczają!
Sun Niemowa złożył ubrania w kostkę i obwiązał onucami. Stary Zunlong przewrócił rozstawiony u stóp wału stelaż, opleciony pędami fasoli, zwinął pnącza i listewki w wielki kłąb i z pomocą kilku żołnierzy wtoczył na wał. Niemowa podniósł zwinięte ubrania i już miał wskoczyć do rzeki, lecz Zunlong wskazał ręką szalejące wiry, wyciągnął ze skrzynki z narzędziami płaską butelkę z zielonego szkła i wyciągnął korek. Rozeszła się mocna woń alkoholu. Niemowa wziął butelkę i odchylając głowę do tyłu, pociągnął spory łyk. Wystawił kciuk w geście aprobaty.
– Zdjąć! – powiedział głośno do Zunlonga.
Tym razem miało to oznaczać „dobre", co wszyscy wokół doskonale pojęli. Z zawiniątkiem w ręku głuchoniemy zanurkował w rzece. Rozkołysane fale przelewały się poza wał, strumień tryskający ze szczurzej nory osiągnął już grubość końskiej szyi i pędził w dół uliczkami, zamieniając się poniżej w niedużą mętną rzeczkę, która podpływała pod bramę naszego domostwa. W porównaniu z rozszalałym smokiem rzeki, domy w wiosce były niepozorne jak babki z piasku. Głuchoniemy zniknął bez śladu pod wodą. W miejscu gdzie zanurkował, unosiły się bąbelki powietrza i źdźbła traw. Mewy polatywały zwinnie tuż nad powierzchnią wody; ich ślepia wielkości ziarenek czarnej fasoli wpatrywały się w tamto miejsce uważnie, jakby wyczekująco. Wyraźnie widziałem ich jaskrawoczerwone dzioby i czarne szpony, złożone pod białymi brzuchami. Wszyscy nerwowo spoglądaliśmy na wodę. Czarny, lśniący melon przekoziołkował po powierzchni i zniknął w głębinie, by po chwili wynurzyć się z powrotem o kilka metrów w dół rzeki. Chuda czarna żaba, płynąc swoim klasycznym stylem, wydostała się ze środkowego, mętnego nurtu i przedarła się w naszą stronę, na przybrzeżną płyciznę, gdzie dało się zaobserwować piękne wzory fal wzbudzanych przez zgrabne ruchy jej nóg. Żołnierze Siedemnastego Batalionu z niepokojem na zastygłych twarzach wyciągali szyje, wypatrując głuchoniemego. Z gołymi plecami i karkami przypominali skazańców czekających na ścięcie. Mieli na sobie identyczne szorty, które wyglądały jak wykrojone z blachy. Młody żołnierzyk, który został zmuszony do rozebrania się do naga, także wpatrywał się intensywnie w wodę, zasłaniając swoje klejnoty dłońmi. Stary Zunlong spoglądał w stronę dziury w wale. Sima Liang, korzystając z okazji, podniósł miecz głuchoniemego – broń, którą ścinano ludzkie głowy tak, jakby krojono melony i kciukiem ostrożnie popróbował ostrza.
– Udało się! Dziura zatkana! – zawołał Zunlong.
Groźny jak stado wilków i tygrysów strumień znacznie stracił na sile, ilość wody wyraźnie się zmniejszyła, szum zamienił się w ciurkanie. Niemowa wyłonił się z rzeki niczym wielka czarna ryba, fruwające mu nad głową mewy z wrzaskiem wzleciały w niebo. Wycierając twarz z wody wielką dłonią, wypluł sporą ilość błota. Stary Zunlong kazał żołnierzom rzucić kłąb pnączy do rzeki. Głuchoniemy oburącz złapał kłąb i mocno pchnął w dół, zanurzając go w wodzie, a następnie wgramolił się na niego nogami. Znowu zanurkował, lecz na krótko; wychylił się i nabrał powietrza. Stary Zunlong podał mu długą gałąź, chcąc pomóc Sunowi wydostać się na brzeg, lecz ten tylko zamachał ręką i zanurzył się z powrotem.
Читать дальше